Po stracie córeczki pomogło mi urodzenie synka. Chyba najbardziej. Synek urodził się rok po śmierci córeczki i jest zdrowy i jest moim szczęściem. Pomógł mi mąż, który mnie słuchał miesiącami, pomógł mi płacz niekończący się, nigdy, do dzisiaj. Moje życie złamało się trzy lata temu. I dałam sobie dużo tolerancji - mogę być zamknięta, nie muszę uśmiechać się do ludzi, mogę płakać, nie udaję, kiedy jestem smutna. Straciłam wielu znajomych, ale tak jest lepiej. Moja córeczka przez trzy miesiące walczyła o życie, był przy nas mój mąż i jedna przyjaciółka. Reszta przyjaciół i znajomych bała się, nie wiedziała co zrobić, nie wiem co myśleli. Długo po śmierci córeczki nie dopuściłam ich do mojego życia. Bardzo leczy czas - niestety nie da się go przyspieszyć. Z upływem miesięcy zaczęłam się uśmiechać, czasami łapałam się na tym, że czułam się szczęśliwa, że znowu cieszyło mnie życie - ale ten proces leczenia był poza mną. Przed Panem Bogiem stawałam w milczeniu i tylko płakałam. To się praktycznie nie zmieniło do dzisiaj. Myślę, że pomogło mi też przeświadczenie, że można żyć będąc nieszczęśliwą. Banalne - prawda? Dla mnie było jednak odkryciem. Przez długi czas żyłam, wstawałam z łóżka, szłam do pracy będąc głęboko nieszczęśliwą i z odkrywczą myślą, że wcale nie trzeba być szczęśliwym, żeby żyć. A czas robi swoje... Ana
|