Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ja nie robiłam nic, żeby sobie ulżyc. Może dlatego, że nie zdawałam sobie zupełnie sprawy, ze przeżywam żałobę, a dokładnie że powinnam ją przeżywać. Zależało mi tylko, żeby ukryć swoje uczucia, żeby jakoś życ. I żyło się "jakoś". Polegało to na zajmowaniu się dwojgiem starszych dzieci ( nie przypominam sobie nawet, czy im cokolwiek wyjaśniałam, mówiłam, co się stało. Może ktoś za mnie to zrobił, nie wiem), prowadzeniu domu, poza tym przygotowywałam się do obrony pracy magisterskiej. Było więc czym się zajmować, co nie znaczy, ze nie miałam czasu na rozpacz, przeżywanie i płacz. Na cmentarzu przez pierwszy rok bywałam co dzień, czasem nawet częściej. To pomagało. Dążyłam tez usilnie do tego, zeby jak najszybciej zajść znowu w ciążę - spodziewałam się, ze będzie to jedyny ratunek. Zaszłam po 2 miesiącach od śmierci synka, a po kolejnych 3 poroniłam. Wtedy zaczęła sie równia pochyła. Depresja, bezsens życia,myśli samobójcze, znikąd pomocy, bo przecież nic po sobie nie okazywałam (na pozór). Skądś tam pojawiał się głos rozsądku, że dalej tak nie można, muszę się ratować. Decyzją, która wówczas zaważyła na moim dalszym życiu było pójście do pracy.Odtąd zaczęło być coraz łatwiej. Czego nie polecam? Nieokazywania uczuć, ukrywania przeżyć, nierozmawiania o tym, co czujemy, pochopnej decyzji o kolejnej ciąży (ważne!). Polecam natomiast życie dniem codziennym, robienie tego, co do nas należy,płacz wtedy, gdy się chce płakać, rozmowę z kimś, kto chce nas wysłuchać, kontakty z ludźmi i podjęcie pracy. Bardzo ważna jest świadomość, że jesteśmy w żałobie i w związku z tym mamy prawo zachowywać się inaczej, niż zwykle. Trzeba wycierpieć "swoje", żeby było lepiej.
|