Poroniłam 22 sierpnia 2007, w 11 tc. Kiedy szłam do szpitala na łyżeczkowanie - cała roztrzęsiona - spakowałam jeszcze do torby wiersze Jana Twardowskiego. Tak to w moim życiu jest, że w dobrych chwilach czytam głównie prozę, a w złych poezję. I już w pierwszym wierszu, wybranym na chybił-trafił znalazłam słowa, które napełniły mnie otuchą: "Spotkania co przychodzą same tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne w życiu co bez śmierci byłoby banałem" I zrozumiałam nagle, że to spotkanie z moim dzieckiem, choć takie krótkie, było mi potrzebne, i choć rozstanie było tak bolesne, naprawdę zbliżyło mnie do tajemnicy życia. Niczego nie żałuję - ta ciąża uczyniła mnie dojrzalszą kobietą. Chociaż oczywiście czuję smutek, że Okruszka z nami nie ma... Kiedy już wyszłam ze szpitala, przez pierwsze trzy dni było bardzo źle. Miałam jednak w domu więcej poezji i w końcu trafiłam na Brandstaettera, który w "Hymnie do Madonny dobrej śmierci" pisze tak:
Wierzymy, Że powstaliśmy z miłości I w miłość się obrócimy.
Amen."
To było olśnienie. Teraz wiem, że pamiętać o moim dziecku, uczcić jego krótkie życie - to znaczy kochać, kochać ludzi bardziej, wychodzić do nich z otwartym sercem. Ten malutki dzidziuś może wiele dobra zdziałać na świecie i wielu ludzi rozweselić rękami swoich rodziców, którym zostawił testament miłości. Dziś czuję się o niebo lepiej, choć ledwie mija tydzień od tamtych wydarzeń.
|