Zgadzam się z tobą w 100 %. Przestałam chodzić do Kościoła bo nie byłam w stanie przystąpić do spowiedzi. A iść po to żeby iść i nie przyjąć sakramentów było dla mnie bez sensu bo porozmawiać z Bogiem to ja mogę w domu. Po stracie mojego dziecka potrzebowałam rozmowy, szczerej rozmowy, która pozwoliłaby mi wyciszyć wyrzuty sumienia, ból. Chciałam poprostu znależć ukojenie i gdyby wtedy odpowiednia osoba duchowna stanęła na mojej drodze myślę, że to całkowite odrzucenie przeze mnie instytucji kościoła, bo nie Boga, zmieniło by się w wiarę mocną, głęboką wiarę jeszcze większą niż kiedykolwiek
Trafiłam na duchowego. Leżałam wówczas w szpitalu czekając na operację, pogrążona w ogromnej depresji, poczuciu bezsensu tego wszystkiego, poczuciu nicości. Zadawałam sobie pytanie po co żyć, po co to wszystko jak i tak umrzemy zostawimy wszystko i wszystkich.
I właśnie wtedy Bóg postawił na mojej drodze księdza(pewnie miał dobre intencje), pełna bólu, goryczy doszłam do wniosku,że to ten moment, czas na spowiedz, czas na wyrzucenie z siebie tej goryczy, poczucia winy i przejście na tę drugą stronę( w stronę Kościoła). Poprosiłam o spowiedż, ksiądz zgodził się, usiadł przy moim łóżku i zaczęłam. Ból rozrywał mi serce, łzy lały się po policzkach, słowa z ogromnym trudem przechodziły mi przez usta a on do mnie "Ciszej dziecko,ciszej. Nie krzycz tak. Gdy czekałam na jakiekolwiek słowa: pocieszenia, oskarżenia cokolwiek, on zapytał tylko na jaką operację czekam po czym dał rozgrzeszenie i uciekł poprostu uciekł, przestraszył się. Wyglądał jakby się bał, nie wiedział co ma zrobić, co ma powiedzieć. I zostałam sama z bólem, beznadziejnością tego świata, wyrzutami sumienia i w dalszym ciągu niechodząca do kościoła - bo po co???????? I wydawałoby się, że oni odwiedzający chorych w szpitalu, którzy nierzadko są na różej drodze swojego życia, poprostu nie umieją się zachować, nie umieją pomóc. Myślę, że gdybym wtedy była na etapie myśli samobójczych to ta spowiedż na pewno by mnie od tego zamiaru nie odwiodła.
|