Ja mam w ogole wątpliwości co do istnienia Boga w postaci opisanej w Biblii, kościele. Pisałam o nich w http://dlaczego.org.pl/forum/view.php?site=nowe&bn=nowe_wiara&key=1126336307
i różnych przekonań, np. tego o wolnej woli http://dlaczego.org.pl/forum/view.php?site=nowe&bn=nowe_wiara&key=1114415574
i jeszcze kilku innych.
Wydaje mi się, że b. starałam się uwierzyć... próbowałam rozmów z Bogiem, mnóstwo czytałam, rozmawiałam z bardziej zaawansowanymi w tym temacie. I co? I nic. Konkluzja jest taka, że wiem, że nic nie wiem. Co więcej, nikt - przynajmniej tutaj - tego nie wie.
Nie rozumiem sensu cierpienia dzieci, chociaż niektórzy duchowni tak bardzo chcą tu coś przekonywującego (i pokrzepiającego zarazem)wymyśleć. Nie mogę słuchać jak inni mówią, że pan Bóg tak bardzo ukochał dusze naszych dzieci, więc wezwała je do siebie (to z wczorajszej mszy), podczas gdy tego samego dnia zostało wezwanych tysiące ukochanych dusz, w tym morderców, złodziei itp. ALbo kogo pan Bóg kocha, temu krzyż daje. A rozstanie nasze trwa ...zaledwie chwilę. No patrzcie, ale pikuś!
Skóra mi cierpnie, gdy ktoś próbuje sugerować, że tak naprawdę powinnam być szczęśliwa, zadowolona i wdzięczna, bo przeciez moje dziekco jest u Pana. Albo, że powinnismy się cieszyć, bo nasze dzieci miały swój udział w cierpieniu Chrystusa. ALbo, że mam świętego w niebie, że powinnam modlić się do niego, bądź za niego (tu opinie są sprzeczne), że moje dziecko to przepustka do nieba!!!!
Że jego śmierć to lekacja pokory!
Że rodzice po stracie tyle się uczą przez śmierć swoich dzieci, no i oczywiście stają się wrażliwsi, lepsi, szlachetniejsi.
Mierzi mnie traktowanie naszych dzieci jako przedmiotu/funkcji (przepustka), narzędzia (bysmy stali się tacy czy śmacy)zamiast pełnoprawnej istoty, człowieka, który zmarł. Sugerowanie nam, że ten dobry Bóg wziął i potraktował nasze dziecko instrumentalnie do pokazania, udowodnienia nam czegoś.
Że może moje dziecko zmarło, bym lepiej mogła docenić to co mam... Bo do tej pory pewnie nie doceniałam, bo pewnie każdy kto dziecka nie straci przeciez nie docenia. No i kolejna próba wyjaśnienia nam "dlaczego my" spełza na niczym.
Co więcej, mam wrażenie, że Ci wierzący głęboko uważają tych nas - tych "mniej wierzących" po stracie za winnych samych sobie. Gdybyś po prostu wierzył(a), a nie zadawał(a) pytań, miał(a) wątpliwości (ale to w końcu Pan dał mi ten mózg, te synapsy, ten rozum). Miałbyś ukojenie w sercu i wielką radość, bo dziecko jest u Pana. Jak nie wierzysz dostatecznie głęboko, to znaczy, że wystarczająco tego nie chcesz, za mało się modlisz, za mało prosisz. Reasumując: rodzicu po stracie, sam jesteś sobie winien. Rzucasz się, zadajesz pytania - to i masz za swoje.
Niestety uważam, że kościół (większość duchownych) nie rozumie naszych problemów, nie rozumie żałoby po dziecku, nie zajmuje się tym tematem (casus dzieci nie ochrzczonych - istnieje jedynie nadzieja co do zbawienia dzieci nieochrzczonych), wykazuje niedouczenie, ignorancję w zakresie pogrzebu.
Nie widzę swojego miejsca w kościele. Pośród ciąłego mówienia na kazaniach o bezrobociu, o pomocy biednym, czasem i polityce, o byciu dobrym (dla mnie to oczywiste i staram się każdego dnia), pośród rozstrząsania wpływu prezerwatywy na brak godności aktu małżeńskiego i tym podobnych dylematach. W obliczu tego, że mamy wątpliwości co do kwestii zasadniczych: nieba, co się dzieje po śmierci z naszymi dziećmi(tymi ochrzczonymi i tymi, których ochrzcić nie zdołano), problem prezerwatywy czy seksu przedmałżeńskiego małżonków wydaje mi się wydumany.
W kościele czuję się "dobrze" jedynie na pogrzebach.
|