Nie chodzi o to, aby latami tkwić w dołku. Chodzi o to, żeby nie negować swoich emocji, wypłakać tyle smutku ile się da. Z czasem wyjdziecie na prostą (mocno w to wierzę). Nasze życie wyglądało dokładnie tak, jak opisujesz. Myśl o przyszłości to był jakiś koszmar. Bałem się i przerażała mnie. Siedziałem w domu z kłębiącymi się myślami i byłem kompletnie załamany, że to już tak ma być. Że już tylko dno. Ale z czasem człowiek godzi się z bólem, uczy się go oswajać. Dla mnie to był wyrok. Ale jedyna alternatywa to zaprzeczać faktom - tyle, że to i tak wróci...
Pomyśl tak: gdyby twoja żona miała wypadek i poważnie złamała nogę. Czy kilka dni później oczekiwałbyś że pobiegnie w maratonie. Czy mówienie jej "nic się nie stało" miałoby jakiś sens? Twoja żona, i ty, mieliście wypadek, znacznie cięższy, niż złamana noga. Potrzebne jest leczenie, i długa rekonwalescencja. Teraz jestem pewien, że można stanąć na nogi. Ile to czasu zajmie to nie wiem. Bywa bardzo różnie. Trzymając się porównania z nogą, powiem, że po jakimś czasie można od nowa nauczyć się chodzić, czasami noga doskwiera, czasami boli mocniej i zawsze pozostaje blizna, ale się da. Wiem, że teraz wydaje ci się to niemożliwe, tak jak było niemożliwe dla mnie. Trzeba czasu i cierpliwości...
Ja byłem na zmianę zdołowany i wnerwiony (inne słowo lepiej tu pasuje) i pomagało mi rozładowanie tych emocji jeżdżąc na rowerze, na pływalnie i inne podobne rzeczy pomagające rozładować się i pobyć samemu, złapać dystans.
|