Mój szok... Miesiąc po śmierci małego były Walentynki, zrobiliśmy impreze, zaprosiliśmy gości. Myślałam że to pomoże, a było jeszcze gorzej. Te roześmiane twarze, szczęśliwe. Upiłam się do nieprzytomności. Później postanowiliśmy wyjechać na narty. Włoskie Alpy, śnieg, słońce i duuuużo wina. Nie pomagało, wszędzie widziałam małe dzieci i serce pękało. Otoczenie oczekiwało żeby radość zaczęła się sączyć, ale to nie był jeszcze czas. Otoczenie oczekiwało, że zapomne, że nie będe mówiłą o moim synku, bo po co rozdrapywać rany. Tak jakby Stefanek był tylko szwem,którego ciągle zrywam. Tak jakby mówili: zostaw to rana zarośnie i nie będzie śladu,nawet blizna nie zostanie jak posmarujesz dobrym kremem. Nauczyłam się głośno mówić o moim dziecku, nie poddałam się presji otoczenia i określałam się mianem mamy. Wiele osób myślało że zwariowałam, nie rozumieli że właśnie w ten sposób bronie się przed szaleństwem.
Powoli zaczęła się sączyć radość,bo poznałam wspaniałe osoby, bo niektóre z nich są mi tak bliskie jak dawno nikt nie był. Bo moje ogromne marzenie się spełniło:Sylwia będzie miała braciszka. Bo na świat przyszedł młodszy brat mojego Świętego. Bo mam nadzieje na ciekawe wakacje z bardzo ciekawymi ludźmi. Bo ciesze się drobiazgami i wiem że życie trzeba szanować. Bo nie dałam się zwariować. Bo bardzo kocham mojego zmarłego syna i wiem że on o tym wie. To jest dla mnie najważniejsze. Ale na to potrzeba byo wiele czasu.
|