wczesniej nie chodziłam do koscioła czesto,raczej ''normalnie''2 razy w roku ale zgodnie z powiedzeniem,ze jak trwoga to do Boga,gdy z moja ciążą bylo juz żle i Marcyś juzu mnie w brzuchu mial raka,zaczęłam się modlić,odmawiałam koronke do milosierdzia Bozego.Zaczełam chodzić na msze i do spowiedzi,poznałam wspaniała siostre zakonną,która dodawała mi otuchy gdy wiadomosci o stanie mojego synka z dnia na dzień były coraz gorsze.W dzien pogrzebu cały zakon sie za nas modlil bysmy wytrwali.Myslę,chociaz mam codzień chwilę zwatpienia,ze to wszystko ma jakiś sens.Tak sobie to tłumacze,bo bym zwariowała, przeciez Musi być życie po tamtej stronie.Mam znajomą ,zreszta bardzo wierzącą,która mi powiedziała(czym mnie podtrzymała na duchu),że jak moj synek umierał mi na rękach to całe Niebo już na niego czekało,aniolki i święci,że sama Matka Boza odebrała mi go z moich rąk.Jak sobie to wyobrazilam to tak szlochałam nawet niewiem czy z radości,bólu,rozpaczy.Teraz 15 minie jak go nie ma 4mce,pojutrze miałby już 9mcy.Staram sie wierzyc i ufac,że tak miało byc,że mój maluszek ma Tam więcej do zrobienia niz tu na ziemi,że sie kiedys w tym niebie spotkamy.I mam nadzieje ze mu jest tak dobrze jak nigdzie na swiecie marzena
|