dlaczego.org.pl  
Forum dlaczego.org.pl  >> ROZMOWY O WIERZE
Nie jesteś zalogowany!       

Re: .... Do Buleczki - SmutasekHits: 293
buleczka  
04-11-2008 01:39
[     ]
     
Witam serdecznie,
ależ ty jesteś niecierpliwa a ja gadatliwa :)))

Widzisz, ja nie zaczełam się buntować po odejściu Tomcia ale z chwilą jego pojawienia się.
Od czasu wypadku ta dziwna intuicja się nasiliła a ja czasem jej nie znosiła. Po śmierci babci, miałam to przeczucia co do dziadka, nie zrobiłam wtedy zakupów ale wyszłam ze sklepu i pojechałam do domu. Wtedy zrozumiałam że buntowanie się przed Bogiem nie ma specjalnego sensu bo każdy z nas ma coś zapisane w życiu co musi przeżyć i ciężko wytłumaczyć w jakim to jest celu. Że nasze życie to coś na zasadzie Biblijnego Hioba, nie ma buntu a jest pokora i wiara, więc może tak właśnie trzeba.
Im dłużej myślałam o dziecku tym intensywniejsze było przeczucie, że coś będzie źle. Nie rozumiałam czemu, ale wiąż się o nie staraliśmy. Ciągle powtarzałam sobie że te myśli to nie prawda, że się mylę, że to strach. Co jakiś czas spóźniał mi się okres o kilka dni, kupowałam test, robiłam, była jedna kreska i za godz. dostawałam okres. Z każdy razem czekałam jeden dzień dłużej i zawsze było tak samo. W końcu znienawidziłam testu i uznałam że to nie ma sensu. Zaczeła tak sobie, w wolnych chwilach, dyskutować z Bogiem. No bo jeśli już musi tak być jak on chce, to ja chcę zobaczyć te dwie kreski i dzidzie na usg, chociaż na chwilę potem może mi zabrać. Tylko o to prosiłam, nie prosiłam o zdrowe, prosiłam o dziecko, a raczej fasolkę. I nagle się pojawiło. Zrobiłam test bo mąż marudził, bez przekonania - bo kto robiłby test ciążowy 21 jak okres miał dostać 20. Ja mówiłam do Boga ale nie dokońca wierzyłam że on mnie słucha. Mąż cieszył się jak dziki, ja ... tak bardzo nie wierzyłam w to co widzę że poleciałam na usg. Fasolka miała 8-10 dni, serduszko nie biło i pani dr uprzedziła, że na radość za wcześnie bo takie ciąże często ulegają poronieniu. W drodze do domku jadąc autkiem znów dyskutowałam sobie z Bogiem. Super, dzięki za wysłuchanie ale .... praw żeby to serduszko zaczeło bić jeśli mnie rzeczywiście słuchasz, ja mogę mieć to dzieciątko chore, nie chcę wiele, chcę zobaczyć dzidzie i bijące serduszko na usg, chcę go zobaczyć na monitorze, poczuć jak kopie, jak się rusza. Choćby tylko tyle, tak nie wiele a jednocześnie tak dużo. I tyle mi naprawdę wystarczy. (Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia)
Wszystko było ok do 15 tyg, badania super, widziałam dzidzie na usg w 12 tyg., zero typowych objawów ciążowych - zero wymiotów,dzidzia zaczeła kopać i wiercić się jak szalona, ja nazywałam ją Alex a mój mąż Zuzia. Czułam że stanie na moim. Pojechaliśmy na rutynową wizytę do gin. Lekarz obejrzał wyniki, maluch kopnoł i uspokoił się, i ktg... brak tętna u dziecka... przeszliśmy na większy aparat, musiałam chwilę poczekać bo ktoś tam leżał. Wiedziałam co znaczy brak tętna, ale jakoś nie czułam strachu ani paniki, choć dzidzia nie kopała. Położyli mnie na większe ktg i nic, brak tętna. Przyszła druga położna i szukały we dwie w panice, jęcząc nade mną, że chyba dziecko nie żyje, pojawiła się trzecia i uciskała mocno. Wtedy pojawiła się panika i przypomniało mi się o co wcześniej prosiłam. Znów zaczełam dyskusję z Bogiem - wiem że mówiłam że tyle wystarczy, ale teraz chcę wiedzieć czy to chłopiec czy dziewczynka, chcę je urodzić, choćby miało być bardzo chore, przytulić, pocałować, chcę się nim jeszcze trochę na cieszy, proszę, proszę. I usłyszały tętno choć ja nie, żeby mnie uspokoić wzieły mnie na usg, żebym się upewniła i usłyszała bicia serca. Biło a dzidzia zaczeła kopać. Spytali czy chcę znać płeć, trzech lekarzy gapiło się w monitor i chłopiec. Oczywiście dziękowałam Bogu, więc chyba słucha, skoro znów dostałam co chciałam, a może przypadek, nie wiem ale dziękuję. Potem było ok do 20 tyg. ale wróciło przeczucie że z dzidzią będzie źle. Uważałam, że jak dopóki nie zobaczę to nie uwierzę, że nie może być źle skoro jest super. I tu się myliłam, na tym usg okazało się że mam dużo za dużo wód płodowy choć dzidzia rozwija się prawidłowo. Lekarz kazał się pojawić na kontrolę wód za 3 tyg. Poszłam bez steru, strachu czy paniki - dzidzia była zdrowa. I nagle powiedział, że poziom wód trochę zmalał ale żuchwa jest cofnięta tak jak przypuszczał. Określił wadę jako Sekwencję Pierre-Robina, opowiedział o wadzie, najlepszym i najgorszym wariancie zdarzeń (dziecko udusi się językiem przy pierwszym płaczu na porodówce, nie zaintubują z powodu asymetrii, i tracheo się nie uda, wtedy dziecko umrze) - genetyk specjalista, zalecił rozważenie amniopukcji i przerwanie ciąży. Mój lekarz miał gabinet na wprost, weszliśmy choć nie byłam umówiona, powiedział żebyśmy pojechali do domku, poczytali o wadzie i przemyśleli sprawę, bo nie ma sensu robić amniopunkcji jeśli ciążę chcemy utrzymać. Wyć zaczełam dopiero w aucie. Jak to dostałam dziecko na 23 tyg i co mam je oddać, tak poprostu, mowy nie ma. Ale z drugiej strony jeśli ma wegetować do końca życia w cierpieniu... Tysiące myśli. Ależ wtedy poczułam żal do Boga, dlaczego nie pozwala mi zobaczyć dziecka i przytulić. Poczytaliśmy, nigdzie nic nie było napisane o takim skrajnym przypadku o jakim mówił lekarz, nic o przypadku śmiertelnym, uleczalne chirurgicznie - korekta. No to już było lepsze rozwiązanie, choć słowa lekarza czasem chuczały w głowie. Do końca ciąży wszystko było super, poza moimi nerwami o poród, które wracały raz na jakiś czas. W końcu 21 wylądowałam na porodówce, termin miałam na 24, ale ponieważ to niedziela położyli mnie w czwartek o 9 rano. Skórcze dostałam o 11 ale nie odeszły wody, o 14 ktg wykazało silną akcję porodową ale wody nadal nie odeszły, przebili pęcherz ale nic to nie dało. O 16 wylądowałam na porodówce, dostałam lewatywkę, rozwarcie a wody płodowe nic, przebili jeszcze raz i nic. Było rozwarcie i mały pchał się na świat zatykają ujście wód płodowych, więc od 17 - 1 w nocy położna wpychała go spowrotem a druga uciskała brzuch żeby wody wyleciały, ja miałam skórcze parte, ja go wypychałam a one wpychały - to dopiero był koszmar. Ale wiedziałam już że ma czarne, długie i kręcone włoski. Nie wolno było mi łazić bo podobno byłam szaro zielona. Nie miałam już siły, ciężko mi się oddychało. Prosiłam o cesarkę ale lekarz powiedział że jest za późno bo tylko jedno z nas przeżyje, jeśli ja to dziecku utną głowę jeśli ono to ja się wykrwawię. Zarąbista wiadomość i perspektywa po tylu godz. O 1 rozpętała się burza, ciepły lekki chłód, coś miłego ależ to było super. Pomyślałam sobie wtedy że jeśli Bóg mnie słucha to może by mi jakoś pomógł bo ja już nie mam siły, nie daję rady, żeby sprawił że Tomcio się urodzi. O 1.05 zaczeło mi się robić szaro przed oczami a potem nic nie było. Po chwili poczułam że stoję, sama bez brzucha i dziecka, próbowałam otworzyć oczy ale miałam je otwarte, poprostu wszędzie było czarno, gdzie bym się nie obróciła. Nagle pojawiła się w oddali taka mała gwiazdeczka, jak taka na niebie, i dotarło do mnie że coś jest nie tak. Gdzie jestem? I nagle odruchowo zaczełam się tłumaczyć, że nie o to mi chodziło, że nie chcę wybierać, my musimy przeżyć oboje. Wtedy za plecami usłyszałam głosy, odwróciłam się w ich kierunku, stały się wyraźniejsze ale nadal było ciemno. Usłyszałam dyskusję kilku osób "co z krwią, kur.. co się dzieje, kogo mamy ratować matkę czy dziecko, jedno przeżyje, które, kur.. nie ma ojca, kogo mam spytać... ojciec dzwoni co chwila, tam jest telefon" Odwróciłam się do światełka Ja muszę to przeżyć razem z Tomkiem, mój mąż nie umie zmieniać pampersów, ma wstręt na zapachy, on sobie sam nie poradzi, moja matka jest chora a jego to egoistka, musimy oboje. Odwróciłam się w stronę głosów i zaczeło robić się szaro i coraz jaśniej. Zobaczyłam dr, anestezjologa i 4 położne, patrzyli na mnie jak na zjawę, jedna trzymała mój tel, wpadła pielęgniarka krzycząc matka B Rh+, dziecko 0 Rh+ i trzymała woreczki z krwią. Na zegarze była 1.45. Mineło 30 min, a ja czułam jakby to było 5min. Co się stało? W łapach miałam powbijane kroplówki z glukozą, właściwie to ich końcówki. Miałam 3 skórcze i Tomek się urodził o 2.00. Dostałam mnóstwo zastrzyków, krew, żelazo i antybiotyki. Wyglądał cudnie, jak mały Anioł. To co przeżyłam na porodówce było tak niewiarygodne, że starałam się to wogóle wymazać z pamięci. I udało się na 4 m-ce. Dostałam mnóstwo zastrzyków, krew, żelazo i antybiotyki.
Rany jak ja dziękowałam Bogu.
Przeczucie zagrożenia jednak się wzmogło. Leżąc na 4 piętrze czułam że coś się stanie, jakoś ubłagałam pielęgniarkę żeby ze mna zjechała na parter (miałam helikopter w głowie i dużą utratę krwi, nie wolno mi było łazić). Jak weszłam na oddział instynktownie pomyślałam "nie teraz Boże, jeszcze nie, jeszcze go nie przytuliłam". I nagle pielęgniarka zaczeła latać jak oparzona, była przerażona i krzyczeć ten bachor mnie wykończy, małe złośliwe stworzenie, robi to specjalnie, znów mi zsiniał przy karmieniu, on mnie nie lubi, czemu wam tego nie robi, u mnie będzie jadł rurką, kim pani jest. Mama Tomka. Złośliwe nasienie. Proszę sobie iść do niego.
Od tej pory Tomek nie tolerował brunetek w swoim otoczeniu - zawsze się darł i siniał, blondynka mogła go kłuć i nic. Nazywali go Małym terrorystą, Biladenem, książątkiem i nerwusem. Po m-cu w szpitalu wróciliśmy do domku.
Potem prosiłam Boga żeby dał nam trochę czasu, parę miesięcy na radość i normalne życie w domu. I dostałam. Żyliśmy zupełnie normalnie, no prawie oczywiście. Karmienie sondą, wypażanie, wymiana sondy - czasem musiałam jechać nawet o 3 w nocy i 6 rano bo się wysuneła, wkładaliśmy miękką silikonową i to była jej wada ale nie odkształcała noska. No i oczywiście nie wolno mu było płakać, ale z tym nie było problemu, to było rewelacyjnie grzeczne dziecko, no może trochę za dużo noszone. Spał od 21-9 jak złote dziecko. Poza tym żyliśmy normalnie, spacery, zabawy itp. wizyty u znajomych. Wyprawiłam Tomciowi imieniny i 3 m-czne urodziny 22.09 Ustaliliśmy termin zabiegu żuchwy na 13.XII. Wszystko zapowiadało się super. Ale ja nie o tym. Strach o życie Tomcia powrócił w październiku po moich imieninach. Wtedy przypomniał mi się wypadek, przypomniała mi się wtedy ta cała licytacja z Bogiem jaką prowadziłam i porodówka. Zaczełam czuć że to już czas ale teraz to ja dopiero chciałam więcej. Tomcio zaczoł popłakiwać, po jedzeniu przysypiał był noszony, potem płakał jak dziki, robił się bordowy i fioletowy, potem bekał. Przeczucie się nasilało. Zadzwoniłam do W-wy, po paru tel przyśpieszono termin na 15.XI. Dzień przed przyjechali rodzice dać buziaka na szczęście Tomciowi choć to tylko miało być 10 dni. Ja wciąż mówiłam pożegnaj się Tomcio, popatrz ostatni raz na pokoik, popatrz ostatni raz na kaczuszki na ścianie bo ich nie zobaczysz. Jakoś tak nie świadomie, mąż zwrócił mi uwagę a ja tłumaczyłam że tak bo nas trochę nie będzie. W nocy gdy się pakowałam a mąż i synek spali czułam nie odparte przekonanie że muszę spakować wszystko, bo jak teraz nie wezmę to już nigdy nie założę. W szpitalu moją uwagę przykłuło dwóch lekarzy: dr P - trzymaj się go jak tonący brzytwy, on uratuje życie Tomkowi, drugi anestezjolog - Tomek przy nim umrze, on nie będzie w stanie go ocalić. To dopiero było przerażające. DR P zmienił mi anestezjologa, chyba bardziej wierzył w przeczucia niż ja sama. Ocalił życie Tomkowi zmieniając wypis do domu na przeniesienie na pediatrię, Tomek 6.XII w nocy przestał oddychać podczas snu, pielęgniarki ocaliły mu życie, tylko masaż serca. Tego dr słuchałam i powierzyłabym mu każde swoje dziecko.
Na pediatrii było jakoś dziwnie -to przeczucie się wyostrzyło. Kiedy pielęgniarki zabierały Tomcia do zabiegowego 19.XII rano wiedziałam, że coś się stanie i prosiłam "jeszcze nie teraz Boże", wtedy poczułam że się poddusi, że ustanie akcja serca, użyją adrenaliny i będzie reanimacja, że dostanę izolatkę. Normalny pobyt w zabiegowym trwał tyle co moje zejście z 3piętra na parter, wypalenie papierosa, powrót do pokoju, umycie rąk i zębów - tyle oznaczało "wszystko ok". Wychodzą wtedy na papierosa czułam że coś się wydarzy i wiedziałam co, wiedziałam jednak że teraz go nie strace. Nie wierzyłam w swoje przeczucie, myślałam że to strach matczyny. Wróciłam z papierosa i pusto... wpadłam w histerie i jedyne o czym myślałam to " nie teraz Boże, jeszcze nie teraz". Przyszły 2 panie dr i nie bardzo wiedziały jak zacząć, ja po wiedziałam one przytakneły ze zdziwieniem.
W tej izolatce przeczucie dopiero się wyostrzyło i pojawiły się sny.
Tomcio ładnie zasypiał o 21.30-22 i spał ja Aniołek do 9.30 rano, potem cały dzień buszował.
Śniło mi się najpierw że Tomcio usypia, ja śpię, saturacja spada, a monitor nie wyje bo ma dźwięk wyciszony na zero, zobaczyłam też jak włancza się dźwięk. Budzę się a jego już nie ma wśród żywych. Obudziłam się cała mokra. Monitor miał wyłączony dźwięk, patrzyłam na niego ze zdziwieniem i osłupieniem i nagle saturacja (poziom tlenu w organiźmie) zaczoł spadać, podłączyłam tlen do maski i włączyłam dźwięk wg snu i się udało. Co to było do cho... myślałam. Poszłam po mleko, było gdzieś koło 3 w nocy, po zmianie pielęgniarek (1 śpi od 24-3, 2 czuwa; potem zmiana 1 czuwa 3-6, 2 śpi). Spytałam o monitor powiedziała że właśnie się do nas wybierał, jeszcze nie była. Czułam że to nie ona. Wyszłam zapalić, na schody - w nocy mi pozwalały a monitor było tam słychać jakby coś. Zresztą czułam kiedy mogę wyjść a kiedy nie - tylko nie do końca w to wierzyłam. Parę razy akcja z monitorem się powtórzyła - nie spałam na ich nockach, czutałam, myślałam, gadałam do Boga. Prosiłam go żeby odpuścił trochę temu mojemu Tomciowi, żeby mój malec nie musiał tak żyć w szpitalu i się męczyć - strasznie płakał przy zmianie rurek i krwawił mu nosek, żeby mógł żyć normalnie jak inne dzieci, na zewnątrz poza murami szpitala, że chciałabym zobaczyć jak dorasta. Tej nocy przyśniła mi się młoda kobieta, wyciągała do mnie ręce, tłumaczyła że to nie możliwe o co proszę, że los jest już zapisany, że muszę oddać dziecko Bogu tak jak ona oddała swoje, że to jedyny sposób na życie bez bólu i cierpienia, to jedyny sposób na szczęście i radość, że już czas zaakceptować sutuacje. Ja odparłam jej że nie ma mowy, może i jest najlepszą matką na świecie i wyjątkową ale ja chcę mieć Synka przy sobie, u mnie też będzie bezpieczny, ja też chcę wiedzieć jak mój Tomek będzie wyglądał gdy będzie miał 30 lat, nie wierzę że będzie cierpiał i się męczył, on się uśmiecha i jest radosny. Powiedziała zobaczysz niedowiarku. Jak zobacze to ci uwierze. Obudziłam się przerażona. I starałam się wymazać te głupoty z głowy - zwykły strach matki. Następnego dnia był mąż przywiózł mi ksiązkę z bajkami Andersena, kupił pierwsze lepsze w Tesco bo z domku zapomniał. Wszystko było ok, gdy był mąż Tomek nigdy nie odstawiał numerów z oddychaniem.
Następnego dnia 9.I przestał oddychać w moich ramionach choć miał podłączony tlen przestał oddychać i serce ustało. Tego nie przeczuwałam. Reanimowali, a ja wyłam na korytarzu powtarzając nie teraz, jeszcze nie teraz. Dostałam prochy i hydroxyzyne na uspokojenie - czułam jakby to działo się na zwolnionych obrotach, pielęgniarka przybiegła powiedzieć że żyje, wrócił na własny oddech. Przewieźli go na intensywną, ochrzciłam. Czekając na męża, przeglądałam zdjęcia w aparacie, 800 pstrykałam żeby mieć na przyszłość każdą sekundę ale nigdy ich nie oglądałam, miałam całe mnóstwo takich które nie wyszły, tzn. takich na których obraz się nakładał, mój synek spał a jego wyrazisty cień wstawał i jedno na którym Tomcia trzymał mąż, ale jego twarz wyglądała na 30 latka, z brakującą twarzą, jedną rurką (wtedy miał dwie), tracheo, miał taki 2-3 dniowy zarost, włosy do ramion, ciemne i kręcone. To dopiero był szok. Pomyślałam że świruje. Maż widział to samo, jego kolega który go przywiózł również. Tę noc spędziłam w domu, pokazałam znajomym i rodzicom, oni też widzieli, no to chyba nie oszalałam. Myśleliśmy o wróżce ale nie poszliśmy, chyba strach. Następnego dnia Tomek wrócił do pokoju razem ze mną. Sen się powtarzał, tyle że bez dyskusji, wyciągnięte ręce i pozwól, wtedy skapnełam się że na ścianie wisi zdjęcie Matki Boskiej z dzieckiem. Czytałam bajki i dotarłam do tej "opowieść o matce". I poprostu tchu nie mogłam złapać. Ja prosiłam o ulgę dla Tomcia, a to przeczucie i sen o śmierci, a ja że ja tak to nie. Od tego dnia gdy wychodziłam zapalić czekała winda z wciśniętym 0 gdy zjeżdżałam w dół i z 3 gdy wracałam, tylko gdy byłam sama, raz wsiadłam, i czułam jak mi chuczy w głowie, to jedyne wyjście, najlepsze, póść go do mnie, nie wsiadałam więcej ze strachu. Oczywiście sen się powtarzał. Potem okazało się że tracheo trzeba wykonać na zaplanowanym bloku w innym szpitalu żeby zwiększyć szanse Tomcia, czułam że po tym coś się stanie dla tego nie chciałam podpisać.
Rozmawiałam z tym lekarzem dr P, który raz życie Tomowi ocalił, o tracheo - powiedział że jest przeciwnikiem tego zabiegu z powodu skutków ubocznych, że nigdy nie polecał i nie robił, raz gdy na ulicy ratował życie i nie było już wyjścia, ale w naszym przypadku to jedyny sposób aby żyć, tutaj na szybko to się nie uda, tam ma szanse. Tłumaczyłam że przecież rurka się trzyma, że jest stabilna, że się nie wysuwa więc Tomek jest bezpieczny. On, Mama ta rurka w każdej chwili może się sama wysunąć, bo on smarknie. Ale ona nigdy się nie wysuneła. A jak umrze. Mama tzn. że taka wola Boża, ty zrobiłaś wszystko co było w ludzkiej mocy, teraz i tak wszystko zależy od Boga i Tomka. A jeśli coś się stanie zaciśniesz zęby i będziesz żyć dalej.
Choć ten człowiek był dla mnie jak wyrocznie, do nikogo nie miałam takiego bezgranicznego zaufania, nie wierzyłam mu do końca. Ja nie widziałam żeby rurka sama się wysuneła jak plastry są przyklejone. Tego dnia bawiłam się z Tomciem, a on tuptał radośnie na nóżkach i ... ta rurka się wysuneła o 4 cm, aż zadygotałam. Pomyślałam przypadek, wsunełam ją, pielęgniarki zmieniły plastry. Po 4 godz. znów wyszła. Zrządzenie losu. Potem było ok. Były fajne pielęgniarki, te nawet karmiły, tej nocy więc mogła spać. Obudziłam się o 4 z silnym bólem brzucha, dostałam okres, poszłam do wc, wróciłam, monitor był ok, Tomcio spał, położyłam się ale coś mi kazało popatrzeć na rurkę. Były plastry a ona wyszła prawie cała. To dopiero był horror i przerażenie.
Podpisałam zgodę na tracheo rano, mąż kazał od razu podpisać ale ja nie chciałam. Podpisując błagałam Boga, ze jeśli to naprawdę musi się stać to żeby dał nam 3-4 tyg, żeby ojciec mógł sie synem nacieszyć. Rano przyszły wyniki badań. Miał infekcję 3-4 tyg leczenia. Pakując się przed tracheo, musiałam opóścić pokój, wciąż krążyło po głowie "ostatni raz... ubierasz, karmisz, przewijasz, przytulasz... pakuj wszystko bo jeśli czegoś zapomnisz to nie będziesz w stanie po to wrócić i powiedzieć zabieram bo Tomcio zmarł". Kocyka zapomniałam i nigdy po niego nie wróciłam. Myślałam że to strach. Tomek przeżył tracheo choć mówili że nie ma szans. Wszystko było ok. Ale kiedy trzymałam go na rękach 2 dni po operacji i zaczełam mówić o powrocie do domu i życiu, on się wściekł, płakał i brzęczał coś po swojemu machając rączkami, czułam jakby miał do mnie żal o coś jakbym nie dotrzymała słowa. Dostał prochy na uspokojenie i usnoł. Głaskałam go po główce, zrobiło się jakoś ciemniej a ja poczułam jakby... śmierć stała koło mnie i czekała na jakieś przyzwolenie. Głaskałam go, chciałam zrobić zdjęcię i wciąż wychodziło to dziwne, on leżał a coś z niego wyłaziło, tzn. on z siebie wychodził. Pomyślałam ok, dobrze Boże jeśli tak się musi stać, jeśli to jedyne wyjście, najlepsze dla Tomka, to zabierz go do siebie, ja się tu pomęczę za niego i dla niego, ja to jakoś zniosę ale jemu oszczędź już bólu, ale jeśli naprawdę nie ma sposobu na wyleczenie, to weź go do siebie, ja ci go powierzam. Zdjęcia 4 wyszły pięknie. Ale gdzieś wciąż miałam nadzieję że Bóg znajdzie sposób skoro wymyślił wadę. Pochwaliłam się chyba wszystkim że się udało, że żyje że wracamy do domku. Wieczorem w domku czułam że coś się stanie, dzwoniłam do lekarza, mówiłam co i jak, ale on nie posłuchał. Rano też coś czułam gdy Tomek odchodził i było widniej, poczułam spokój o dziecko i podziękowałam BOgu - czasem cholernie tego żałuję. Rano czułam że nie muszę zabierać rzeczy, jedzenia, nic nie muszę brać ze sobą bo nic już nie będzie mi potrzebne - wziełam wszystko do auta. Dowiedziałam się w drodze, pojechałam do męża... Mój brat nas zawiózł do W-wy. Winda otworzyła się jak dochodziliśmy, z wciśniętą 2 - oddział intensywnej terapii gdzie zmarł Tomcio.

Czasem sama nie wierzę że to przeżyłam.

Po śmierci Tomka poczułam jakbym w łeb beisbolem dostałam od Boga.
Ależ ja byłam na Niego wściekła. Gdzieś mi z głowy wyleciało to co się działo przez ten cały czas. Byłam wściekła że zabrał mi ukochane dziecko. Tomcio codziennie umierał na chwilę i ożywał, więc czemu na to pozwolił, czemu tym razem się nie udało. Potem zaczeły wracać wspomnienia, i dotarło do mnie że przecież ja się na to zgodziłam - na szczęście Tomka. Pewnie że przeanalizowałam każdą sekundę - co mogłabym zmienić i co by to dało?
Ale jakby nie patrzeć to wszystko zaczeło się od ciąży. Przypadek sprawił że Tomcio miał wadę, ekstra nietypową, nie usuwalną, nie wyleczalną - Bóg się dobrze zabezpieczył w naszym przypadku - każdy wariant zdarzeń kończy się śmiercią.
Więc pretensje mogłabym mieć tylko do Boga, że tak to sobie zaplanował perfidnie, ale jestem mu wdzięczna za Tomcia bo to było wspaniałe dziecko, dziecko jak marzenie, swą radością i uśmiechem wynagradzał wszystko. Nie da się czuć wściekłości i miłości, złości i wdzięczności do jednej Osoby. Jestem więc wdzięczna.

Myślałam też czemu nie inna matka. Czemu moja siostra prowadzał się jak szmata, ur mając 18 lat córkę, której nie znosiła? Kochać zaczeła po 5 latach na pokaz. Czemu koleżanka pijała 5 piwek dziennie i ma zdrowe dziecko? Czy one mają jakiś patent na dzieci, obie po dwoje absolutnie zdrowych. Czemu ja a nie one? Czemu to ich nie spotkało? No tak ale katoliczce nie wolno tak myśleć - "nie życz drugiemu co tobie nie miłe". Kara za grzechy to to napewno nie była, nie dlatego że nie grzeszę bo grzeszę, święta nie jestem, ale za dużo było w tym miłości żeby mogło to być karą.

Pewnie że mam takie dni, że mam ochotę przełożyć Boga przez kolano za to co robi ludziom.

Mówisz że mi łatwiej, bo widziałam dziecko. Być może masz rację. Teraz wszędzie czuję jego zapach. Wszystko mi się z nim kojarzy, kolor farby, kwiatek, alejka, butelka, lampka itd. Wszystko przywołuje wspomnienia. Patrzę w lustro i widzę rozstępy, idę z psem i wiem że już Tomka w wózku tędy nie przewiozę, idę na cmentarz i widzę wielki grób rodzinny ... i wiem że to się stało i nic juz tego nie zmieni.
Mam wyrzuty sumienia że podpisałam zgodę na tracheo choć wiem że bez niego też by zmarł przy kolejnej albo następnej reanimacji, zmarł by gdyby konieczny okazał się respirator. Mam wyrzuty sumienia że się poddałam za wcześnie że przytaknełam Bogu, że odpuściłam "swoistą licytację o życie".
Wciąż czuję nie dosyt, że jeszcze rok by się przydał, no może dwa.

Jest mi łatwiej z innego powodu. Jest mi łatwiej bo Bóg jak "krowie na granicy" naświetlił sprawę. W sumie to dał mi wybór a ja podjełam decyzję.

I czasem wydaje mi się że imię nie wybraliśmy przypadkowo. Tego samego dnia - mi wpadł do głowy Tomcio i mąż jak wrócił z pracy spytał czy może być Tomcio.
Ja jestem trochę jak ten niewierny Tomasz - jak nie zobaczę to nie uwierzę. 
buleczka

Mama Tomcia (22.06.2007 - 14.02.2008)
http://tomuskaczorowski.pamietajmy.com.pl

  Temat Autor Data
  .... joan86 31-10-2008 23:04
  Re: .... o.Grzegorz Ginter SJ 31-10-2008 23:30
  Re: .... buleczka 31-10-2008 23:33
  Re: .... Do Buleczki Smutasek 01-11-2008 00:28
  ... EwelinaW 01-11-2008 01:11
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 01-11-2008 01:18
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek Smutasek 01-11-2008 12:24
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 02-11-2008 13:37
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek Smutasek 02-11-2008 20:57
  Re: .... Do Buleczki Aleksandra Pietrzyk 02-11-2008 23:13
*  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 04-11-2008 01:39
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 04-11-2008 02:13
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek Smutasek 04-11-2008 21:06
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 05-11-2008 00:52
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek Smutasek 08-11-2008 21:41
  Re: .... Do Buleczki - Smutasek buleczka 26-11-2008 23:02
  Re: .... joan86 01-11-2008 23:51
  Re: .... Smutasek 02-11-2008 00:04
  Re: .... joan86 02-11-2008 00:41
  Re: .... Werka 03-11-2008 10:17
  Re: .... joan86 03-11-2008 10:42
  Re: ....- Tak nie moze być! asia122 03-11-2008 10:51
  Re: ....- Tak nie moze być! allias 03-11-2008 11:11
  Re: ....- Tak nie moze być! asia122 04-11-2008 13:15
  Re: ....- Tak nie moze być! teresal 06-11-2008 19:02
  Re: ....- Tak nie moze być! - teresal buleczka 06-11-2008 22:11
  hmm Semi 12-11-2008 14:25
  Re: hmm - niepoprawna wypowiedź... ciąg dalszy... asia122 13-11-2008 08:38
  Re: hmm - niepoprawna wypowiedź... ciąg dalszy... Semi 13-11-2008 18:52
  Re: hmm - niepoprawna wypowiedź... ciąg dalszy... Semi 14-11-2008 10:53
::   w górę   ::
Przeskocz do :
Forum tworzone przez W-Agora