16.09.07 minął miesiąc od momentu, kiedy nasz promyczek pojawił się na ziemi by za dwie godziny stać się aniołkiem... :(
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży nie byłam super zadowolona. Była to planowana wpadka, jeśli tak można to ująć. Ale gdy mój ówczesny mąż skakał do góry z radości i gdy pierwszy raz zobaczyłam na ekranie usg malusią fasolkę to pojawiły się łzy szczęścia.
Zaczął się okres dbania o maluszka, nastał czas zdrowego trybu życia, czas nadziei, marzeń... Czas najpiękniejszy w moim życiu. Przez ciążę przechodziłam super dobrze. Wszystkie wyniki prawidłowe, dzidzia rozwinięta jak należy, rosła jak na drożdżach, co potwierdzała odpowiednimi kuksańcami. Później leżałam tydzień w szpitalu, stawiała mi się macica, ale Fenoterol dał radę. Problem pojawił się wtedy, gdy drugi raz trafiłam do szpitala (bolał mnie brzuch tak jakby to był jajnik, albo wyrostek). Drugi raz składał się z trzech razy dokładniej, bo raz I-y zgłosiłam się w pon. koniec 37tc. Zbadano mnie pod kontem porodu i odesłano do domu (nie rodziłam), II-i pojawiłam się w czw., żeby poleżeć cztery dni - nie robili żadnych badań tylko było KTG. Wyszłam do domu we wtorek by chwilę po północy w środę pojawić się tam z powrotem. Już mieliśmy dosyć z mężem drogi z Obornik śl. do Trzebnicy (tam rodziłam). Wtedy już do końca leżałam w szpitalu.Okazało się (najpierw musiałam odbębnić noc na porodówce, chociaż nie rodziłam), że mam kamienie w nerce i dlatego mam takie bóle, zaczęto szprycować mnie Spasmalgonem... I wtedy zaczął się mój koszmar. Dzidzia nie kopała już tak jak wcześniej, właściwie to prawie w ogóle się już nie ruszała. Jak zgłaszałam to lekarzom to mówili, że to normalne, bo ma mało miejsca w brzusiu i nie ma jak się ruszać. Jak zgłaszaliśmy z mężem, że nie podoba nam się zapis KTG (zamiast zygzaków na zapisie była prost kreska) cały czas mówili, że wszystko jest ok.
16.08.07 pojęto decyzję o wywołaniu u mnie porodu naturalnego, ale jak stwierdził ordynator, nie będą ryzykować i zrobią cc (ryzykować w jaki sposób, czym. przecież podobno wszystko było ok). Jak już zobaczyłam naszego skarba (płakała, była różowiótka, tak jak zdrowy babas, lekarz robiący cc powiedział, że dostałaby 9 pkt.) okazało się, że mam cystę na prawym jajniku, która krwawi i trzeba wyciąć. Może to ta cysta mnie tak bolała a nie nerki. Byłam pewna, że wycinają mi jajnik, ale pomyślałam, że to nic, miałam przecież moje słoneczko, które miało się świetnie. Potem przyszła neonatolog i powiedziała, że Zuzia jest w stanie agonalnym i ją reanimują. Powiedziała to takim tonem, jakby miała do mnie pretensje, że ją ratują...
To smutną informację przekazała mi stażystka ze łzami w oczach... Chciałam jej podziękować później, że jako jedyna była ludzka w tej naszej tragedii. Jak mąż przyjechał do szpitala i chciał się dowiedzieć co się dokładnie stało, to nie bylo nikogo z kim mógłby porozmawiać, wszyscy zginęli nagle dziwnym trafem, tak nawiasem pisząc to książkę mogłabym napisać jak zostaliśmy potraktowani tam, ale to może kiedyś przy okazji.
Minął miesiąc. Mówią, że czas leczy rany, w moim przypadku jest chyba odwrotnie. Nie znamy przyczyny dlaczego nasz upragniona Zuzia jest aniołkiem. Sekcja nie wykazała żadnych wad, więc dlaczego??? Czy to lekarze coś spaprali? Była przecież taka silna jak była we mnie. Wczoraj z mężem byliśmy na festynie związanym ze świętem sadów. Ryczałam jak bóbr bo chciałam jej kupić balona (widziałam jak inne dzieci je niosą w ręku), mąż powiedział, że nie będzie pasował na cmentarzu - miał rację... Ale czy nie mam prawa, żeby kupić swojemu dziecku balona???
p.s. Nie bardzo wiem jeszcze jak się poruszać na forum, więc z góry przepraszam jeśli nabroiłam.
Zuneńko, tak bardzo tęsknię... Kochamy Cię skarbeńku nad życie! Ola mama Zuzi Aniołka
|