Ja wegetowałam w czasie, o którym
piszesz. Mój dzień wyglądał mniej więcej tak: rano przymusowe wyjście z łóżka,
śniadanie z mężem, mąż do pracy, ja w piżamie. Siadam na fotelu, mijają cztery
godziny. Obok niedopita, zimna herbata. Czasem internet; głupie czaty, mnóstwo głupich
czatów, jacyś ludzie, jakieś rozmowy, głębokie, puste, papierowe, bez znaczenia. Zabijanie
czasu. Jedzenie. Dużo jedzenia - bez smaku. Połykam mechanicznie, nie myślę, nie
płaczę. Robienie obiadu - z rozsądku, dla męża. Siedzenie w fotelu, telewizja. Nie
pamiętam żadnego filmu z tamtego roku - prócz "Amelii" ( bo to przecież film o
Martynce) i pierwszej części Harego Pottera, na której byliśmy w kinie wieczorem - w
przeddzień pogrzebu. Znów siedzenie w fotelu, tym razem bez piżamy, za to w starych
powyciąganych ciuchach. Snucie się, bak pomysłów na to, co mogę z sobą zrobić. Czasem
udawało mi się zasnąć.
Teraz wiem, że była to równia pochyła i że musiałam iść w
dół. Jeśli mamy się odbić od dna... trzeba go dotknąć. O najgorszych rzeczach nie będę pisać
- bo pewnie i tak je już znasz. Jak pisała kiedyś Harisonka - pomału, pomału zaczęła
sączyć się pewnego dnia radość. Przyszła nieoczekiwanie i dość późno, ale... Została do tej
pory i jest jej już całe mnóstwo.
|