Dziś moge o tym pisać. Tak, to straszne,że umierają niewinne dzieci, które nic nie doswiadczyły, tak szybko odchodzą - za szybko. Jak wcześniej pisałam w którymś poście - śmierć była wpisana w moje zycie jeszcze w zyciu płodowym Sylwuni. O tym,że mała umrze wiedziałam już w 6 miesiącu. Nic nie mogłam i niec nie chciałam zrobić. Modliłam się o pomoc. Jaką? Abym mogła Ja urodzić i choć na chwilkę zobaczyć zanim mnie na zawsze zostawi. Prosiłam Matkę Boską, by jak Matka przytuliła Ją do swego serca i była Jej Matką. i co, Bóg mnie wysłuchał. Może na chwilę. Ale nie tylko zobaczyłam, ale z czasem mogłam pogłaskać, pocałowac w kolanko - bo tyle wchodziła moja głowa do inkubatora, a z czasem wziąść na ręce i przyulić do serca.
Moja radość przeplatała się z bólem i moja bezsilnością wobec Jej choroby. Nic nie zmieniło się moje myślenie - nadal zyłam z tą myślą, że Ona kiedys odejdzie. Teraz Jej nie ma, odeszła. Cały ten czas, kiedy była z nami w domu - modliłam się o siły i wsparcie. Miałam je i dostałam nie tylko na czas Jej śmierci. teraz , kiedy juz Jej nie ma ze mną, z nami - nadal prosze Boga o to, by pomógł mi odnaleźć droge i "szyfr" jej choroby i śmierci. Ale do Boga nie mam żalu. Czy to dziwne??? no przecież do kogoś ten żal trzeba mieć? ja mam do losu............................
|