Witam. Długo się zbierałam na siły aby w końcu opisać historię swoją i mojego najukochańszego synka Bartusia .A zaczęło się tak... W lutym dowiedziałam się że jestem w kolejnej ciąży i bardzo się cieszyłam bo w kwietniu 2008 w pierwszej ciąży w 11 tygodniu doszło do obumarcia płodu. Przyczyna nieznana a lekarz stwierdził, że tak się po prostu zdarza. Cała ciąża przebiegała książkowo. 21 września 2009r. w 35 tygodniu ciąży poszłam jak zawsze co miesiąc na wizytę do swojego ginekologa. Do tej pory wszystko było w porządku i lekarz śmiał się ze mnie że mały urodzi się tłuściutki, aż tego feralnego dnia dowiedziałam się, że Bartuś ma za mały brzuszek jak na 35 tydzień. Dostałam skierowanie do szpitala, w którym miałam się stawić następnego dnia. Zrobiono mi szczegółowe badania, usg, mocz, krew, przepływy pępowinowe, ilość wód płodowych, ktg, i wiele innych. Wszystko było w porządku i stwierdzono że waży 2600 czyli tyle ile powinien jak na ten tydzień. W czwartek 24 września wypisano mnie do domu. Pod koniec następnego tygodnia zaczęły boleć mnie plecy z prawej strony i doszło sikanie na czerwono. Przestraszyłam się i w piątek 2 października z samego rana pojechałam z powrotem do szpitala. Okazało się że macica uciska nerkę i doszło do zatoru czyli odmiedniczkowego zapalenia nerki. Podali mi no-spę rozkurczowo i pyralginę domięśniowo, a na noc dodatkowo w kroplówce. W sobotę rano nie zrobiono mi już ktg. Słabo czułam ruchy ale położna powiedziała że mały pewnie jest zmęczony i śpi a na dodatek te leki może go uspokoiły. Ale mi to nie dawało spokoju. Pod wieczór zmieniły się położne więc poszłam i znów zgłosiłam brak ruchów. Natychmiast podłączono mnie do ktg. Nagle zrobił się szum. Przyszło dwóch lekarzy. Kazali mi iść na porodówkę. Tam zrobili mi usg i powiedzieli, że natychmiast muszą zrobić cesarkę bo Bartusiowi tętno słabnie. O 23.30 przyszedł na świat mój mały skarb. Okazało się, że waży 2240 i ma 50m cm wzrostu. Był owinięty pępowiną. Przez chwilę musieli go wentylować bo był niedotleniony. Mój mąż widział synka i był szczęśliwy bo pani doktor powiedziała że mały jest zdrowy. Ale ja byłam dziwnie niespokojna. Rano w niedzielę mi go przywieźli. Był taki wychudzony. Ale był już ze mną i się cieszyłam. Lecz radość nie trwała długo. Okazało się, że rozwija się w Bartusiu jakieś zakażenie. Nie chciał jeść wszystko mu się ulewało, nie miał odruchu ssania. We wtorek 6 października zdecydowano o przewiezieniu synka do kliniki w Zabrzu. Byłam zadowolona bo akurat mieszkam w Zabrzu i wiem, że tam pracują sami specjaliści. Niestety mały trafił do kliniki w ciężkim stanie. Zakażenie się rozwijało. Był żywiony trochę pozajelitowo, a troszkę dostawał przez rurkę do buzi. Nawet trochę przybrał na wadze. Na zdjęciach rtg wychodziło, że w jednym miejscu ma powiększone pętle jelitowe ale słabo i pani doktor powiedziała, że gdyby nie to zakażenie to na te jelita nawet by nie zwracali uwagi bo wcześniaki tak czasami mają. Później do tego wszystkiego doszło zakażenie gronkowcem. Podawali mu osocze i trochę świeżej krwi. Dzień było lepiej dzień gorzej. I nagle nastąpiła poprawa. Takk bardzo się cieszyłam, że niedługo zabiorę go do domu gdzie wszystko już na niego czekało. Ale znów ciszyłam się za szybko. W czwartek 22 października gdy pojechaliśmy go odwiedzić leżał już na intensywnej terapii i nie oddychał sam, miał bardzo wzdęty brzuszek przez który było widać wszystkie żyłki do tego posocznica i zapalenie płuc. Pojechaliśmy do domu. Wieczorem o 20 zadzwoniliśmy zapytać jak się miewa Bartuś okazało się, że zatrzymał się już dwa razy, mąż zapytał czy możemy przyjechać z księdzem i go ochrzcić. Pozwolono nam. Ochrzciliśmy go o 21.30, a o 22.45 nasz skarb dołączył do grona aniołków. O jego śmierci dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia rano ale ja czułam że go straciłam bo przyśnił mi się tej nocy, spojrzał na mnie tymi swoimi małymi cudnymi granatowymi oczkami, a ja go pogłaskałam po główce i powiedziałam śpij spokojnie skarbie i wtedy zamknął oczka. Przyśnił mi się bo chciał się ze mną pożegnać, przynajmniej tak sobie to tłumaczę. Nie potrafię się z tym pogodzić, tak bardzo mi go brakuje. Teraz czekamy z mężem na wyniki sekcji ponieważ podejrzewali jakąś chorobę genetyczną i warto by wiedzieć co się stało, gdybyśmy chcieli mieć kolejne dziecko. Troszkę się rozpisałam ale musiałam to w końcu z siebie wyrzucić. Jeżeli któraś z Was drogie Mamy miała podobną sytuację proszę odezwijcie się. Mama Aniołka Bartusia (*) 36 tc 03.10.2009r. - 22.10.2009r. EwelinaJ.
|