Witajcie, niestety i ja dołączam do waszego grona. Śledzę wpisy na forum od dwóch miesięcy, ale do tej pory było... Dzisiaj mijają dwa miesiące od śmierci mojego najmłodszego dziecka - Tosi. Jestem mamą dwóch Aniołów. Kiedy straciłam mojego Aniołka nikt nie wspierał "poronionych" matek, o pogrzebie nie było nawet mowy. Dni od 13 do 15 lutego (od diagnozy do zabiegu) pamiętam ze szczegółami i co roku przeżywam na nowo. Jednak rana w sercu zabliźniła się. Ostatnio przeczytałam gdzieś, że "czas nie leczy ran tylko przyzwyczaja do bólu". Niewątpliwie pomogło urodzenie jeszcze dwójki dzieci. I w tym roku - znowu w lutym - zostało mi odebrane kolejne dziecko. Tosia odeszła na dwa tygodnie przed swoimi dziewiątymi urodzinami. Zabiła ją "niewydolność krążeniowo-oddechowa spowodowana wirusem świńskiej grypy". Była na feriach u dziadków. Nie wiemy gdzie złapała to świństwo. Nikt więcej z bliskich nie zachorował. W piątek źle się poczuła, babcia wezwała lekarza, który stwierdziła infekcję wirusową, zapisał lekarstwa. Była słaba ale w przypadku choroby zawsze tak reagowała. W sobotę mieliśmy dzieci (Tosię i starszą córkę)odebrać. Wysłałam męża samego, żeby córka mogła położyć się z tyłu samochodu. Ja chciałam w tym czasie posprzątać - robiliśmy remont. Przeczuwałam, że dzieje się coś złego ale wmawiałam sobie, że robię widły z igły. Nie mogłam się doczekać aż mąż wyruszy. Pół godziny po jego wyjeździe telefon – Tosia straciła przytomność, zabrała ją karetka do miejscowego szpitala. Następnie decyzja o przewiezieniu na OIOM do Bydgoszczy. Tam już dotarł mąż. A ja w domu pakowałam torbę: piżamki na zmianę, dresy – bo jak się wybudzi to w szpitalu wygodniej w dresach. Zawiozłam syna do dziadków i o dwunastej w nocy byłam w szpitalu. Nie wybudziła się. Dopóki nie przyszły wyniki potwierdzające obecność wirusa siedzieliśmy u niej na zmianę z mężem. Potem odział został zamknięty. Mąż wrócił do starszych dzieci a mnie pozwolono siedzieć tyle ile wytrzymam bez wychodzenia, oczywiście w odpowiednio zabezpieczona zielonym ubrankiem, maseczką itd. Wiedziałam co to znaczy – inne mamy nie mogły wchodzić na oddział. Patrzyłam na monitor, na którym jej serduszko stopniowo zwalniało. Na twarze kolejnych lekarzy specjalistów, czytałam Tosi książkę, mówiłam nasze wierszyki, opowiadałam o widoku za oknem, o oddziale, wspominałam i błagałam, żeby otworzyła oczy. Odeszła po dwóch tygodniach od zachorowania. Znowu nie było mnie przy niej. Wyszłam ze szpitala 1,5 godziny wcześniej. Nie mam kogo winić - karetka przyjechała szybko, lekarze robili wszystko co trzeba. Ja i mąż zostaliśmy otoczeni opieką – nasz historia nie nadaje się do brukowców. TOSIA – moja „mamincórcia”, świetnie radziła sobie w szkole, przepięknie tańczyła – instruktorka namawiała ją na szkołę baletową. Ostatnio chciała zostać cukiernikiem – uwielbiała programy tupu „Cukiernicy na start” i „Słodki biznes”, chciała jechać do Nowego Jorku. Ostatnie co razem robiłyśmy – to muffinki na Dzień Babci i Dziadka. Linka, Mama Aniołka (1998,14tc.), Tosi (ur.21.02.2004r.,zm.07.02.2013r.) i dwojga ziemskich dzieci http://tosiakaczmarek.pamietajmy.com.pl/
|