Gdy rodziły się nasze dzieci…
Był mroźny, listopadowy poranek. Tego dnia miałam mieć wizytę kontrolną. Wczesnym rankiem obudził mnie ból brzucha, posprzątałam jeszcze mieszkanie, spakowałam torbę i wybrałam się z tatą Alka do szpitala. Autobusem. Nikt mi nie ustąpił miejsca. Bynajmniej nie wyglądałam jakbym miała rodzić. Jeszcze miesiąc wcześniej podrywano mnie w autobusie. Ach ta młodość i jesienny płaszcz robią swoje.
Dojechaliśmy na miejsce. Weszliśmy do gabinetu. Już mieliśmy wyjść, wszystko w jak najlepszym porządku – tako rzecze lekarz. Ja mu na to: Panie profesorze – wydaje mi się, ze ja już rodzę. Proszę na fotel. Wskakuję – ach ta młodość - i zeskakuję z wiadomością – proszę przejść na izbę przyjęć.
Nie pamiętam koloru kafelków… Pamiętam, że śnieżyło za oknem. Pamiętam, płatki śniegu tak spokojnie i miarowo, z dostojeństwem spadające za oknem. Ostre światło lampy i ….. czarny łepek bezradnie ślizgający się po moim brzuchu w poszukiwaniu piersi.
Po raz pierwszy zobaczyłam mojego syna.
Potem były 2 długie szpitalne tygodnie. Kilka sytuacji „podbramkowych” (choć to „nic” w porównaniu z przejściami innych rodziców) i moje prośby „proszę, zróbcie wszystko co w Waszej mocy”.
Potem była prawie dekada trudnych, lecz upojnych lat. Nocnikowanie, teatr Baj, kilka przeziębień i rozwolnień, wejście na Śnieżkę i na Rysy (dlaczego pani tak męczy swego braciszka?), nauka czytania, nowy pokój, podświetlany globus (tyle miejsc już odwiedziliśmy, a jeszcze tyle nie zdążyliśmy), choinka, pierwszy szampan picollo, pierwsza własnoręcznie zrobiona jajecznica, sos serowy, rodzeństwo, sielanka?, kalejdoskop zdarzeń?
Pierwszy szpital i … ostatni I znów to błaganie „ zróbcie wszystko co możecie! To taki zdolny chłopiec…” Któż wtedy wiedział, że owe „zdolności” nawet nie wchodziły w grę… Że nawet życie nie wchodziło w grę…
Z jednego się cieszę. Że mogłam być przy Alku w tych dwóch momentach wyznaczających cezurę życia. Tego mroźnego śnieżnego listopadowego dnia i tego rozgrzanego słońcem sobotniego przedpołudnia…
Łepek z czarnego zmienił się w spalony słońcem blond.
Przywitanie i pożegnanie… Piękny sen? To wydarzyło się naprawdę… Choć z czasem brzmi jak sen kiedyś śniony…
Wszystkie moje dzieci urodziły się zimą…
|