Właściwie to nie chciałam rozpoczynać nowego wątku, dopisałam się w paru. Ale przyznam, że jest mi ciężko. Jestem w 12 tc. Błagam Boga żeby nie zabierał mi tego dziecka, żeby urodziło się żywe i zdrowe. Ale prawda jest taka, że choćbym poszła na kolanach na Jasną Górę to niewiadomo co będzie. Nie czuję jeszcze ruchów i nawet nie wiem czy moje dziecko jeszcze żyje. Nie stać mnie ani na radość ani na optymizm. Kiedyś będę sobie wyrzucać, że nie potrafiłam kochać i cieszyć się nim od samego początku. A może już je kocham tylko boję się do tego przyznać?....
* Paulina, mama Aleksandra (2002), Wiktorka (40 tc *+2007) i Krzysia (2008)
|