Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 

Na pamiątkę został nam ślad po anielskim dotyku w postaci podłużnego wgłębienia nad górną wargą.

Joanna, anielska mama, pisze do swojej Zosi codziennie. 14 kwietnia 2007 o godzinie 8.12 napisała:

„Kochana Zosieńko! Muszę Ci powiedzieć o czymś, co nie daje mi spokoju… Chciałabym cię Myszko przeprosić… za to, że TEGO wieczoru bałam się zostać z tobą w szpitalu, że uciekłam jak pies z podkulonym ogonem, zamiast zostać i do końca trzymać Cię za rączkę… Bardzo mi wstyd, że tak bardzo się bałam być wtedy z Tobą, bałam się, że nie dam rady, że moje popękane serce pęknie do końca i rozerwie się na miliardy kawałków… ale to i tak się stało (…) w moim sercu powstała dziura, której nie da się w żaden sposób zalepić.”

16 kwietnia 2007, godzina 16.04:

„Pamiętasz nasze wakacje nad morzem, szczególnie te w Stegnie, to moje ulubione wspomnienia… gorący piasek, ogromne fale… Lenistwo, jazda ciuśką, koncert Brodki, frytki i rybka koniecznie z keczupem:) Takie wakacje już nigdy się nie powtórzą… ale były jeszcze góry, jeziora… zwiedziliśmy razem wiele zakątków Polski. Tyle jeszcze chciałam Ci pokazać…”

Poniżej dwa zdjęcia: Karpacz 2004 i Stegna 2005. Widać na nich radosną, złotowłosą dziewczynkę. To Zosia Nawrosia, Zosia Nawrocka. Odeszła w styczniu 2007. Miała cztery latka.

- Dwa lata temu, kiedy zakładaliśmy naszą Organizację Rodziców po Stracie oraz Rodziców Dzieci Chorych, takich blogów jeszcze nie pisano. Pojawiły się niedawno. To taka forma autoterapii – mówi Anna Banasiak, również rodzic po stracie.

Ich organizacja nazywa się krótko: „Dlaczego”. Tyle wystarczy. Bo kiedy „to” się stanie, więcej powiedzieć się nie da, słowo śmierć nie istnieje. Zorganizowali się sami, zarejestrowali w sądzie i założyli w Internecie serwis dla takich jak oni. Zdezorientowanych, nierozumianych, załamanych, cierpiących z powodu straty lub nieuleczalnej choroby swego dziecka. Udzielają sobie wsparcia, przekazują informacje, gdzie szukać pomocy profesjonalistów, wymieniają się poezją pisaną dla swoich dzieci aniołków. I zadają pytania, które nie dają im spać: Dlaczego spotkało to właśnie mnie? Dlaczego Bóg tak mnie doświadcza? Czy moje dziecko po śmierci jest aniołem? Jak mam odzyskać równowagę?

- Wcześniej, po wpisaniu hasła „strata”, w wyszukiwarce wyskakiwały głównie teksty o aborcji – dodaje Anna Banasiak, która jest również redaktorką naczelną serwisu „Dlaczego”.

Mama Zuzi prosi…

W serwisie nie ma aniołkowych blogów, ale są informacje o nich i odsyłacze. Jeden z linków prowadzi do „światełek”, czyli na wirtualny cmentarz, gdzie palą się setki świeczek i zniczy za zmarłe i nienarodzone dzieci. Przy każdym światełku jest imię i dwie daty: narodzin i śmierci. Czasem data jest tylko jedna…

Za Nikodemka, Mateuszka, Niunię i Fasolkę palą się dwie świeczki. Poniżej jest krótki tekst:

„Cześć Mamo, tu my Twoje Aniołki
Sprawdzamy, co słychać
Wiemy, smutno Ci bez nas
Mamusiu, nam też jest smutno
Miejsce, w którym jesteśmy
jest piękne
Mamy cudowny widok
Zwłaszcza, kiedy tak siedzimy
I patrzymy na Ciebie…”

Tekst napisali sami rodzice. Na swoich blogach piszą listy w imieniu swoich dzieci i listy do nich. Zwracają się do nich tak, jakby były tuż obok, jakby wcale nie odeszły. Lektura tych listów poraża. Jednym z najbardziej znanych i najczęściej odwiedzanych jest blog „Gościłam Anioła”, poświęcony Zuzi Odziomek, prowadzony przez jej mamę Bożenę.

Dziewczynka zmarła mając 10 lat. Przyczyną śmierci był nieoperacyjny guz mózgu. Mama założyła blog po śmierci córki we wrześniu 2005 roku i od tej pory każdego dnia rozmawia z nią za pośrednictwem Internetu, pisząc bardzo osobiste listy, które może przeczytać każdy internauta w każdym zakątku świata. Do tej pory blog odwiedziło ponad milion ludzi! A blisko 8 tysięcy z nich zostawiło jakiś wpis. Większość komentarzy to słowa wsparcia, ale zdarzają się i głupoty. Dlatego mama Zuzi prosi wszystkich, którzy wejdą na blog:

„Ten blog powstał nie po to, aby się komukolwiek podobać, więc jeśli w jakiś sposób razi Twoje poczucie estetyki lub jest sprzeczny z Twoimi przekonaniami, po prostu odejdź i nie wracaj… Nie zostawiaj obraźliwych komentarzy… Bo sam nie wiesz, co jutro Ci przyniesie.”

W listach do Zuzi pani Bożena opowiada o pogodzie, nowej fryzurze suczki o imieniu Bellcia, o postępach w nauce brata Bartka, o siostrzyczce Majce, o długim weekendzie majowym, wizycie u dziadków, o swoich snach i smutkach. O wszystkim. Czasem wpisuje się po kilka razy dziennie. Są tam zdjęcia Zuzanny przed chorobą i w jej trakcie. Jest przyjęcie do Pierwszej Komunii Świętej, jest anioł tańczący (Zuzia uprawiała z sukcesami taniec towarzyski) i aniołek chory. Dzięki tym zdjęciom i niezwykłym tekstom mamy wrażenie, jakbyśmy znali Zuzię od dawna.

29 kwietnia 2007, godzina 21.08:

„Cześć kochanie! Dziś były moje urodziny… niestety i jest to dla mnie smutny dzień (pomijam wątek „geriatryczny”)… bo „los” mnie całkowicie zaskoczył. Nigdy moje myśli nie były tak czarne, jak okazały się być „niespodzianki” mojego życia… Twoja choroba, odejście, potem kolejne wydarzenia… szkoda słów. Może nie potrafię słowami oddać moich myśli, uczuć… ale nie są one miłe… Bardzo potrzebuję Ciebie… mama.”

2 maja 2007, godzina 14.55:

„Jest mi smutno… dziś w nocy rozmawiałyśmy przez telefon. Zadzwoniłaś do mnie i byłaś smutna. Skarżyłaś się, że wszyscy o Tobie zapomnieli: „wszyscy żyjący i ci, co umarli” – dosłownie! i że jesteś taka samotna! Bardzo zmartwił mnie ten sen i cały czas o nim myślę! Kochanie, przecież bardzo Cię kochamy i myślimy każdego dnia o Tobie! A może potrzebujesz czegoś specjalnego, a my nie wiemy… Kochamy Cię mocno, zawsze! Pamiętaj! Co by się nie działo, jesteś przecież nadal naszą małą córeczką! mama i tata.”

Jak o tym mówić?

6 maja 2007, godzina 22.27:

„Niedługo komunia Mateusza i Oliwki. Obie jednego dnia. Będziemy musieli się rozdzielić. Dopiero była Twoja uroczystość… a to już 3 lata… 3 lata… Tak bardzo mi Ciebie brakuje, Twojego paplania, Twoich uścisków… Tak bardzo bym chciała móc Cię przytulić, choć na chwilkę, na malutką chwilkę… dobranoc… kocham Cię mama. Ps. Kochanie chyba wiem, o co Ci chodziło w śnie…”
oczyma.

Tymoteusz był na świecie 7 dni. Od 8 miesięcy dzień po dniu jego mama pisze do niego listy, najczęściej w formie wierszy. „Tik, tak, tik tak, mija czas, a dla mnie, jakby się zatrzymał”.

Aniołkowe blogi obezwładniają. Z ekranu komputera spoglądają twarze dzieci, których nie ma…, ale jednak są. W piaskownicy, na plaży, w łóżeczku, w śmiesznych okularach, z kwiatkiem, z piłką, na monitorze USG.

Tymoteusz żył siedem dni. Na jego blogu są głównie fotografie ze szpitala.

- Zdaję sobie sprawę z tego, że upubliczniam swoją tragedię, ale śmierć dziecka to w naszym kraju temat tabu – wyznaje Monika z Włocławka, mama Tymoteusza, autorka blogu „Dla Ciebie moje dni”. Od śmierci jej synka minęło 8 miesięcy.

- A ja nadal nie potrafię o tym spokojnie mówić. Właściwie to wcale nie potrafię o tym mówić. Wiele słów, myśli kłębi się we mnie, ale nie potrafię ich z siebie wydobyć – pisze Monika, podpisująca się w Internecie jako „mmilenka”. Komunikujemy się przez maile i SMS-y. Nie rozmawiamy. Monika tłumaczy, że nie potrafi mówić o swoich uczuciach, łatwiej jej przelać je na papier lub wystukać na klawiaturze. Wyjaśnia, że właśnie dlatego stworzyła blog. Aby wyrazić to, co czuje i przestać walić głową w ścianę. Nie korzystała z pomocy psychologa czy psychiatry. Blog to jej terapia, a każdy komentarz anonimowego najczęściej internauty jest jak pomocna dłoń.

- Tymoteuszek miał być dowodem mojego istnienia, a teraz, po jego odejściu, to ja daję świadectwo jego istnienia. Dzięki tej stronie Tymoteusz żyje nie tylko w mojej świadomości czy też w sercu swojego taty, ale także w myślach innych ludzi – pisze Monika.

Trudno przeżyć Dzień Matki

Jak większość aniołkowych mam, Monika rozpoczyna dzień od komputera, wizytą na stronie synka. Szuka nowych komentarzy, czyta maile i odwiedza strony innych aniołków. Zawsze czeka na nowe, dobre wiadomości. Które są dobre? Choćby takie, że na grobie któregoś z aniołków pięknie zakwitły kwiaty. A złe? Że znowu ktoś przepłakał całą noc w dziecięcym pokoju albo że kwiaty z cmentarza ukradli.

- Gdy zakładałam stronę Tymoteuszka, nie znałam żadnego innego bloga o podobnej tematyce. Przez Internet poznałam wiele aniołkowych mam. Wspieramy się i razem płaczemy, ale też dzielimy się radościami, tymi małymi, które nam jeszcze pozostały. Tylko inne mamy potrafią zrozumieć, dlaczego mówię na głos nad grobem – pisze mmilenka.

Już niedługo najgorszy dzień w roku. Najgorszy dla osieroconych mam. Dzień Matki. Aniołkowe blogi znowu wypełnią się komentarzami.

Monika: – Nie wiem, jak go przeżyję, chciałabym go przespać, udawać, że nie istnieje.

Autor: Piotr Schutta
Źródło: Express Bydgoski