ddu krakow

Lipcowe przesilenie

 Nie – dziecięcy pokój jest już od siedmiu lat pusty. Wypełniony za to po brzegi nieobecnością, niespełnieniem, tęsknotą. Po stracie Nastki - podwójną.  Co raz to na dwa tygodnie czekania, że w tym miesiącu może nie przypłynie krew… wypełnia się nieśmiałą nadzieją. 

A potem mieści jeszcze w sobie smutek, żal, rozczarowanie, beznadzieję, bunt, zmęczenie, lęk, że już na zawsze zostanie pusty. A jednak, gdy przychodzi „lipcowe przesilenie”, to tam właśnie szukam schronienia.  I szukam we wspomnieniach okruszków dobrych, pięknych chwil z naszymi dziećmi – żeby nabrać sił i odwagi, żeby jeszcze raz świadomie, w pełni zanurzyć się w ten czas.
Z czasem żałoby, a w szczególny sposób z czasem lipcowego przesilenia” kojarzy mi się ta piosenka, ten filmik
 
 
Lubię ten moment w filmiku, gdy fale zamieniają się w ptaki, które unoszą łódź do brzegu.
Mam wrażenie, że po śmierci Teo rozpadłam się na kawałki. Potem drugi raz po stracie Naski…
I tak składam te kawałki siebie spowrotem , każde „lipcowe przesilenie” przynosi kolejny odzyskany kawałek. 
Przynosi też dużo ciągle tak żywego, świeżego jakby z wczoraj bólu, smutku, żalu, buntu, które zalewają jak fale, wyrywają wiosła, odbierają jakąkolwiek możliwość sterowania.
 
A jednak w pewnym momencie i te moje fale zmieniają się w ptaki i niosą do brzegu, gdzie jest kawałek dawnej - nowej mnie.
„Lipcowe przesilenie” każdego roku jest inne. Tylko zmęczenie po nim takie samo zostaje…
 
W pierwszych latach po śmierci Teo miałam „przed oczami” różne sytuacje, które zadziały się między 15 a 22 lipca. Tak wyraźnie, że aż mnie to zadziwiało.
 
Teraz bardziej czuję je w ciele. Jestem czymś zajęta, a tu nagle przychodzi fala bólu, jakiś ciężar w piersi. Niemal że zwala z nóg. A chwila potem refleksja – tak, o tej porze dowiedziałam się, że przenoszą Teo na intensywną terapię albo usłyszałam, że może nie przeżyć nocy… albo widziałam ostatni raz żywego… albo ubieraliśmy go, by ułożyć w trumience…albo usłyszałam, że już nie widać na usg bijącego serduszka Nastki… albo……
 
Pierwsze „lipcowe przesilenie” spędziłam w dużej części poza domem – na ZUS-łaniu (byłam wtedy na zwolnieniu od 6 miesięcy , a zus ma taką procedurę, że wysyła na przymusowy pobyt w sanatorium.) 
 
Najpierw miałam ogromny bunt, ale ostatecznie wyszedł z tego bardzo dobry czas. Za sprawą ludzi - też na różne sposoby poturbowanych przez życie, pierwszy raz od śmierci Teo poczułam się częścią „stada”. Miałam do woli czas dla siebie i dla Teo, spacerowałam po lesie i nad jeziorem, chodziłam boso polnymi drogami, pisałam w „zeszycie Teo”.
Nie zrobiliśmy dla Teo ani jednego zdjęcia, mimo, że oboje przez pół życia z aparatami na ramieniu…
W dzień porodu tak szybko wszystko się zadziało, że aparat został z bagażniku. Potem chyba zaklinaliśmy rzeczywistość – zrobimy zdjęcie, gdy nam pozwolą wziąć Teo w ramiona…
 
Nie zrobiłam najważniejszego w życiu zdjęcia (ambitnie planowałam, że uwiecznię moment, gdy Marcin pierwszy raz weźmie Teo na ręce ) i od tego czasu nie dotknęłam aparatu. Dopiero w dzień urodzin Teo „wyprowadziłam” aparat na spacer. I taka droga mi się trafiła
 
 
Wymyśliliśmy, że gdy wrócę, w dzień rocznicy śmierci Teo wypuścimy latawca, którego kupiliśmy kilka dni po stracie – przetniemy linkę, by poleciał w świat.
 
Tymczasem latawiec odleciał dwa dni wcześniej. Gdy Marcin robił próbę – okazało się, że linka na końcu nie była przywiązana i nim się zorientował, latawiec pofrunął hen, hen w niebo. 
Gdy wracałam do domu słuchałam piosenek Starego Dobrego Małżeństwa min.
 
 
Po drodze zajechaliśmy jeszcze na targ staroci. 
I znaleźliśmy tam japońską pozytywkę – co roku nastawiamy ją i gra w czasie, gdy Teo odszedł.
A na rocznicę na cmentarzu puszczaliśmy bańki mydlane.
 
Rozmawialiśmy o tym, że chcemy, by dzień urodzin – tych ziemskich i tych do wieczności nie kojarzył się tylko ze smutkiem. Żeby był też (a z czasem nawet przede wszystkim) czasem świętowania tego, że Teo nam się pojawił, dał nam tyle radości w tak króciutkim czasie. Też ze względu na rodzeństwo Teo, które mieliśmy nadzieję, jeszcze nam się pojawi.
 
W czasie drugiego „lipcowego przesilenia” nie- dziecięcy pokój zamienił się w kamieniołom. Cała podłoga była założona krzemieniami, z których układałam mozaikę na płytę na nagrobek Teo. Postanowiliśmy, że chcemy zrobić go sami. Może nie całkiem sami :)
Przyszywani dziadkowie Teo pomogli zrobić projekt, znaleźli kamień, dziadek wyrzeźbił krzyż, a babcia napisała ikonę na kamyczku, który wkleiliśmy na krzyż. I wiele osób pomagało zbierać krzemienie – stąd cała podłoga nimi zasypana. 
 
A wśród nich „puzle” liter i cyfr, które złożyły się w daty czasu Teo z nami po drugiej stronie brzuszka. Trudny, ale jednocześnie piękny i uzdrawiający był ten czas (niemal kilkuletni) powstawania pomniczka. Gdy skończyliśmy, skończył się kolejny etap żałoby.
W trzecie „lipcowe przesilenie” nie – dziecięcy pokój wypełnił się tęczowymi błyskami i wspomnieniami. Robiłam pudełko, które okleiłam na zewnątrz i w środku tęczowo mieniącym się papierem… „gdyby oczy nie znały łez, dusza nie znałaby tęczy” … Wyciągnęłam i przejrzałam różne dokumenty, do których przez długi czas nie chciałam i nie miałam siły zaglądać - wyniki badań, wydruki usg, karty ze szpitali, sekcję zwłok, akt zgonu. Włożyłam je do pudełka razem z testami ciążowymi, które dały znać, że Ktoś nam się zaczął. I zdjęciem, gdy jestem z brzuszkiem. Malutkie skarpetki, czapeczkę, pieluszkę. I pusta ramka – na zdjęcie Teo, którego nie zrobiliśmy… 
 
Gdy wypłynęły łzy, rozbłysły radością i wdzięcznością najmilsze wspomnienia, które przed tym zdawały się jakby wyblakłe, niewyraźne. Zamknęłam pudełko i we mnie też zamknął się kolejny rozdział żałoby.
 
Czwarte „lipcowe przesilenie” przyniosło początek kolejnej urodzinowej tradycji :)
Chcieliśmy wyjątkowo zacząć ten wyjątkowy dzień – gdy Teo przekroczył próg wieczności.
Wybraliśmy się na wschód słońca. 
 
 
I chyba pierwszy raz od czterech lat tak intensywnie poczułam zachwyt i piękno. 
Po śmierci Teo coś co odpowiada za te uczucia miałam bez czucia, bezwładne, bałam się, że już na zawsze.
 
Kolejny próg przekroczony.
Piąte „lipcowe przesilenie” było najtrudniejsze. 
W dzień urodzin Teo trafiłam na patologię ciąży, dwa dni później straciliśmy Nastkę. To było jak koszmarny sen, jak zejście do piekła… ale tam na samym dnie też odzyskałam kawałek siebie.
Szóste „lipcowe przesilenie” zaczęło mi się na rusztowaniach.
Pomagałam przy renowacji polichromii w cerkwi Przemienienia na Świętej Górze Grabarce na Podlasiu.
Jeśli kiedyś tam zawędrujecie, to gdy będziecie wychodzić z nawy głównej, popatrzcie do góry - na ścianie, która odgradza nawę od przedsionka są ornamenty wokół krzyża wpisanego w koło.
Są prawie niewidoczne, mało światła tam pada. 
 
Gdy zaczynałam nad nimi pracę choć doświetlone halogenowymi lampami, były niemal zupełnie niewidoczne. Tynk, warstwa farb ukruszyły się i poodpadały. Gdy weszłam na rusztowanie, ciut więcej było widać i linia po linii je odnajdywałam, odtwarzałam, zapełniałam farbami . Tak bardzo mi się to kojarzyło z czasem po śmierci Teo, tak bardzo mi to przypominało nasze życie. 
Kiedy udało się je uporządkować i wydobyć przyszedł czas na założenie warstwy farby bazowej. I znów wszystko zniknęło, znów na nowo trzeba było wydobywać linie, kształty – i znów skojarzenie z odejściem Nastki, w pewnym sensie powrotem do punktu wyjścia na drodze żałoby.
 
Choć było już inaczej – i na drodze żałoby, i przy renowacji – już raz odszukałam linie i kształty, już wiedziałam, że to możliwe.
A pomiędzy pociągnięcia pędzla „wplotłam” myśli i modlitwę za rodziców rozłączonych na czas ziemskiego wędrowania z dziećmi. Tych co byli, co niestety jeszcze będą… tych, co znam i tych co nie znam.
Siódme „lipcowe przesilenie” przyniosło krokusy.
W końcu zrobiliśmy drzwi do mojej szafy i to właśnie na niej rozkwitły na zdjęciach krokusy, które co roku rozkwitają wokół grobu Teo. Kiedy robiłam te zdjęcia pierwszy raz poczułam dawną radość fotografowania
 
 
Krokusy kojarzą mi się ze słowami Elisabeth Kubler – Ross, którymi tłumaczyła dla swojego małego pacjenta, dlaczego małe dzieci muszą umierać:
 
„Niektóre kwiaty kwitną tylko przez kilka dni – wszyscy je podziwiają i kochają jako znaki wiosny i nadziei. Potem umierają – wcześniej jednak zrobiły wszystko, co miały do zrobienia”.
Kiedyś terapeutka, którą spotkaliśmy w Ośrodku Interwencji Kryzysowej powiedziała nam, że Teo przyszedł po to by być kochanym, by obudzić w nas miłość i wypełnił swoją misję.
 
Trafiały do mnie te słowa… ale utykały zawsze na ALE CZEMU TYLKO TYLE? PRZECIEŻ MÓGŁ MIEĆ CAŁE ŻYCIE? DUŻO, DUŻO WIĘCEJ ZROBIĆ, DUŻO WIĘCEJ DAĆ, OBUDZIĆ MIŁOSCI W INNYCH!!! I NASTKA TEŻ!!!
Bardzo chciałam przyjąć to jako swoje, a jednak ciągle bunt i opór się tliły głęboko i nie dawały spokoju.
Mimo, że na różne sposoby próbowałam je gasić.
 
Ta część, którą odzyskałam w tym roku – w końcu, po siedmiu latach – jest chyba właśnie z tej przestrzeni. Takiej zgody, tak – takie właśnie były moje dzieci, taki właśnie był ich czas, takie jest moje macierzyństwo. Mam nadzieję, że to już się ugruntuje i okrzepnie na zawsze, i że nie przyjdzie kolejna ogniowa próba...
 
Mimo ogromnego zmęczenia jest teraz we mnie spokój i ulga, jakbym w końcu po długiej wędrówce dotarła do schroniska
 
 
W tym roku wschodzące słońce było ukryte za chmurami, nie błysnęło ani na chwilę. Choć chwilami zza ciężkich, ciemnych chmur wyglądały gdzieniegdzie obłoczki rozświetlone słonecznym blaskiem.
Gdy po kilku godzinach odjeżdżaliśmy znad rzeki, niebo nad horyzontem było jeszcze bardziej zasnute jeszcze bardziej ciemnogranatowymi ciężkimi chmurami. Wysoko, wysoko się ciągnęły do góry, ale w pewnym momencie zaczynały się stawać coraz lżejsze, jaśniejsze, bardziej przejrzyste dla blasku. 
 
A na samej górze już było widać błękitne niebo i lekkie jeszcze trochę zróżowione obłoczki. Znów mi się to skojarzyło z czasem żałoby. Na początku były tylko ciemne, ciężkie chmury najtrudniejszych emocji, myśli, doświadczeń. Zdawało się, że tak już będzie zawsze. Gdy patrzę z perspektywy siedmiu lat coraz bardziej widzę prześwity, słoneczny blask zza obłoków, a nawet już trochę błękitu nieba…
Jakoś tak potem wyszło, że dopiero pod wieczór wybraliśmy na cmentarz – z bańkami i pozytywką :)
Patrzyliśmy sobie, jak zachodzące słońce prześwituje między drzewami, muska korony drzew i odbija się w bańkach wirujących ponad nagrobkami. Potem cale niebo pełne obłoków zagrało najróżniejszymi barwami. 
 
Gdy wracaliśmy, powiedziałam że jeszcze tylko tęczy brakuje do dopełnienia tego cudownego spektaklu… a Marcin poprosił, żebym się odwróciła :) i rzeczywiście zobaczyłam - od chmury do chmury kawałeczek wyraźnego łuku. Cudny urodzinowy prezent…
A propos prezentów :) przy kontenerze na śmieci, który mijaliśmy wychodząc z cmentarza, leżała gałązka czerwcowej lilii.
Pewnie ktoś porządkował groby, to stary cmentarz i na wielu grobach rosną lilie. 
Ale ja lubię tę myśl, że to „od” naszych dzieci. 
 
Ania, mama Teo (*15.07.2008 +20.07.2008) i Anastazji (7tc, +17.07.2013)
 
źródło: forum Dlaczego