Wszystko w moim życiu do czasu ślubu przebiegało wręcz baśniowo.

Miłość, tak mocna i dobra, przyszła wcześnie, rozwijające studia, perspektywa pracy, mieszkanie, które spadło z nieba, bajeczny ślub i podróż do Grecji.  Pamiętam, że płakałam w ramionach męża, mówiąc, że musi wydarzyć się coś strasznego, że ludziom się nie układa tak dobrze w życiu, że to wszystko jest nierzeczywiste. 

W podróży poślubnej zaszłam w ciążę.  Oszaleliśmy ze szczęścia. Już od dawna myśleliśmy o dziecku. Problemy zaczęły się w czwartym miesiącu. Ostre skurcze, dwa tygodnie w szpitalu, rozrastający się mięśniak macicy, dużo znaków zapytania. 

Nie zapomnę jak mocno modliłam się o życie dla naszego dziecka klęcząc w szpitalnej kaplicy. Chyba już nigdy potem nie modliłam się tak żarliwie. Wróciłam do domu. Leżałam. Nie ustawiono mi dobrze leków; mimo sanatoryjnego trybu życia, nagle dostałam rozwarcia na 8 cm. W szpitalu musiałam błagać o próbę zatrzymania porodu - usłyszałam, że za pół godziny urodzi się córeczka i nie mam histeryzować, bo niczego nie da się zrobić. Jednak podano mi leki mówiąc, że bez sensu to wszystko... Dziś trudno mi w to uwierzyć, ale naprawdę mój poród trwał 5 dni. Leżałam bez ruchu z pośladkami uniesionymi wyżej niż głowa, nie mogłam spać, musiałam zaakceptować podsuwacz i brak intymności. Ponoć "pobiłam" szpitalny rekord. Udało się natomiast podać mi sterydy na rozwój pęcherzyków płucnych u małej. Jestem pewna, że tylko dzięki temu mieliśmy ją tak długo... Bogu dziękuję za ten czas.
Zaczęłam krwawić, w czasie badania odeszły wody. Koniec - trzeba rodzić. Dla jej dobra zrobiono cesarkę. Od razu OIOM i ...równia pochyła. Zapalenie płuc, 3 wylewy, zamartwica jelit...

Miała czarną czuprynkę, ważyła kilogram, raz ścisnęła mój palec, serce zaczynało jej bić szybciej gdy śpiewałam przy niej piosenki.

Nikt nie zechciał się podjąć operacji jelit - lekarze bali się, że nie przeżyje znieczulenia. Chcieliśmy podpisać zgodę na operację mimo to - najgorszym było zostawić ją w tym beznadziejnym stanie i nie zrobić nic. Cierpiała nieziemsko. Nic nie zostało z twarzy maleńkiego dziecka. Była jak mała szara sówka. Zmęczona, zbolała, cierpiąca.

Ostatniego dnia była już w śpiączce, wyciszona lekami antypadaczkowymi (drgawki powylewowe). Jej typowe tętno to 144 uderzenia na minutę. Teraz było już ok. 130, 120. Nie miałam siły do niej mówić. Bezmyślnie patrzyłam na monitory, na nią... I naraz przypomniałam sobie pewną śmieszną rzecz i parsknęłam śmiechem. Mała "zaczęła się budzić".  Serce biło szybciej, choć pielęgniarki mówiły, że to niemożliwe, że nie w tym stanie. Ona po prostu wiedziała, że jesteśmy. Wtedy powiedziałam, że nie odejdę od niej póki nie będzie jej serduszko biło w "stałym", typowym dla niej rytmie - 144. Śpiewałam, śmiałam się. Tętno rosło: 135, 138, 140, 142, wreszcie 143 uderzenia na minutę. I ani drgnie wyżej. Powiedziałam, że rozumiem - ona nie chce byśmy odchodzili. Nie miałam już sił. Rana po cesarce ropiała, gorączkowałam, nie spałam po nocach co kilka godzin dzwoniąc na OIOM. Ale byłam przy niej. Byliśmy oboje. Powiedziałam, że jeśli nie ma sił już walczyć, to nie pogniewam się na nią. Pozwalam jej odejść, odpocząć, oderwać się od nieznośnego bólu. Kocham ją i obiecuję, że przetrzymam tę rozłąkę, że nie utonę. Nagle 144. Ani odrobinkę wyżej.

To był znak. "Idź już mamo". Odeszliśmy czując, że to nasze ostatnie tu spotkanie.

Za dwie godziny Martynki już nie było.

Odeszła w niedzielę o godz.19.10. Nie wiedzieliśmy o tym, ale nasz zaprzyjaźniony ksiądz modlił się za Małą na odprawianej przez siebie mszy, która zaczęła się o 19.00.  Umierała w tym czasie. Również tamtego dnia na wieczorny OIOM-owy dyżur przyszła nasza ukochana pani Ela, jedyna pielęgniarka, która przemawiała ciepło do Martynki, głaskała ją. Jedyna osoba, którą odważyliśmy się poprosić by w razie poważnych kłopotów z Maleńką poinformowała nas telefonicznie bez względu na porę. Tylko ona miała nasz nr telefonu, szpital o to nie dbał. Przyszła do pracy na godzinę 19.00. O 19.05 przy Martynce zaczęły dzwonić wszelkie alarmy. Dziś mówimy z mężem, że Mała czekała na swoją ulubioną ciocię. Gdyby nie to – następnego dna rano znaleźlibyśmy po prostu pusty inkubator.

Teraz jestem mamą Martynki i Bartusia. Bartuś również jest wcześniakiem. Tylko i aż o dziesięć dni dłużej był w brzuchu mamy niż jego siostra. Jest tutaj z nami. Żyje i ma się dobrze. Ma w końcu dwóch aniołów stróżów. Przeszliśmy z nim przez ten sam oddział, na którym umarła Martynka. Po urodzeniu wyglądał jak ona - ten sam czarny łepek, trochę więcej ponad kilogram. Koszmar niepewności, strach nie do opisania. Potem dwie operacje - pierwsza bardzo poważna. Mógł nie przeżyć...

Teraz próbuję czasem strząsnąć z siebie tamte wspomnienia jak zwierzęta strząsają wodę z sierści. Nie da się. Za to zostaliśmy ociosani z martwienia się nieistotnymi sprawami. Oto jedyny plus.

Bardzo tęsknię za Małą. I trzymam się dzielnie.

Agnieszka Kaluga