Witam wszystkich, piszę tu po raz pierwszy. Jestem starsza od większości osób piszących na forum, mam za sobą 27 lat bycia mamą po stracie 2 dzieci. Od pewnego czasu bardzo dokładnie czytam wpisy na forum i zrobiły one na mnie ogromne wrażenie.Poruszyły mnie do głębi, obudziły demony z 1980 i 1981 roku.Mój 4- miesięczny synek zmarł na zapalenie płuc w szpitalu, gdzie leżał 7 tygodni.W tym czasie widziałam go tylko 1 raz, bo nie było wolno! Dziecko nie było należycie leczone, czasy były niespokojne, a ja byłam młoda i głupia. Miałam i coraz bardziej mam ogromne poczucie winy. To ja przez swa głupotę i naiwność zlekceważyłam objawy czoroby, bo dwójka starszych synów nigdy nie chorowała i uwazałam, że i ten nie będzie.To ja oddałam go bez słowa do szpitala mimo przestróg znajomych pielęgniarek, żeby tego nie robić. To ja nie zabrałam go stamtąd, chociaż leczenie nie było skuteczne, a stan dziecka się pogarszał. Uważałam, że w szpitalu wreszcie zostanie wyleczony.Pani ordynator podczas rozmowy przestrzegła mnie, żeby synka nie zabierac do domu, bo "gdy dostanie duszności, to pani nie uratuje". Duszności dostał w samo południe 6 listopada 1980 i NIKT Z PERSONELU NAWET TEGO NIE ZAUWAŻYŁ! Po chwili było już za późno.Reanimacja nie pomogła i mój Wituś odszedł.Przeżyłam wszystko, co przeżywają mamy po stracie dziecka: szok, rozpacz, straszny ból duszy, wyrzuty sumienia, nieumiejętnosć zachowania się wobec mnie rodziny, mistyczne przeżycia, ciągłe chodzenie na cmentarz, nieposkromiona potrzeba natychmiastowego posiadania małego dziecka. I tu znów dała o sobie znać moja głupota - po 2 miesiącach zaszłam w ciążę, którą po 10 tygodniach straciłam. Nie wiadomo, jaka była przyczyna poronienia, ale ja uważam, że tkwiła ona w moim stanie psychicznym. To nie był dobry czas na kolejną ciążę, nie powinna ona być lekarstwem na ból po stracie synka. Poroniłam w moje 25 urodziny. A potem przyszła ciężka depresja, poczucie beznadziejności, myśli samobójcze.I cały czas ogromna potrzeba posiadania małego dziecka.Moi synowie mieli 4 i 5 lat, musiałam się nimi zajmować, znalazłam pracę w szkole, życie bieglo naprzód i jakos wyszłam z kryzysu. Trwało to rok. Po 2 latach urodziła się córeczka, która jednak nie zastąpiła tamtego dziecka. Zmieniliśny miejsce zamieszkania, żyło nam się nie najgorzej i raczej ciekawie. Przez kilka lat nie wyobrażałam sobie, żeby nie jechać na cmentarz 1 listopada, chociaż odległość wynosiła ok. 250 km i podróżowało sie pociągiem.Później odbywało sie to coraz rzadziej. Nie czułam już tej ogromnej potrzeby bycia na cmentarzu w Święto Zmarłych u mojego dziecka. I tu pojawia sie mój problem(?) - ja po wielu latach zapomniałam o moim dziecku.Przypominam go sobie tylko wówczas, kiedy chcę. Nie mam juz od dawna poczucia żalu, nie odczuwam bólu, gdy o nim czasem pomyślę.Nie czuję potrzeby chodzenia na cmentarz, chociaż teraz znów mam blisko.Ogromnie przeżywam wiadomości o śmierci innych dzieci, a moje...jakby już całkowicie odeszło w inny wymiar.Mało tego - o tym dziecku, które poroniłam, nigdy nie myślałam.Nigdy nie przyszło mi do głowy, że one są aniołkami, a ja jestem ich aniołkową mamą. Nigdy nie pomyślałam, że się nami opiekują, i sobą również.I nigdy nie pomyślałam, że je kocham, chociaż nie żyją. W związku z tym, co powyżej napisałam, mam pytanie do osób na forum: czy ja jestem złą, nieczułą matką? Czy mnie nie obchodzi to, ze moje dzieci nie żyją? A może to jest naturalna kolej rzeczy i komuś przyniesie nadzieję, że kiedyś smutek minie i będzie można żyć szczęśliwie? Czas naprawdę leczy większość ran, a nawet jeśli otworzą sie one po latach, nie sprawią już takiego bólu, jak wtedy, gdy były świeże. A może odezwie się ktoś z podobnym doświadczeniem? Izabela, mama Witusia(19.07.1980 - 06.11.1980))i dzidziusia(10 tc.- 22.03.1981)
|