dlaczego.org.pl  
Forum dlaczego.org.pl  >> CHORE DZIECKO
Nie jesteś zalogowany!       

"Moje dziecko wyzdrowiało, ja nigdy nie dojdę do siebie" - art. z Onetu
ewamonika1  
05-05-2008 20:26
[     ]
     
http://dziecko.onet.pl/8706,5,moje_dzieci_wyzdrowialy__ja_nigdy_nie_dojde_do_siebie,artykuln.html

Dla rodzica nie ma rozpaczy głębszej, ani bardziej wszechogarniającej, niż strata dziecka. Jest jednak uczucie niewiele jej ustępujące, a jest to, paradoksalnie, żałoba, której udało się uniknąć, kiedy dziecko o włos ujdzie śmierci.

Nieważne, jaka była przyczyna – choroba czy wypadek, kataklizm czy powolne gaśnięcie. Bliskość śmierci dziecka rodzic odczuwa do końca swojego życia. Ci z nas, którzy tego doświadczyli, są naznaczeni na zawsze.

W ciągu 18 miesięcy obydwie moje córki zachorowały w sposób zagrażający życiu. Młodsza, wówczas ośmiolatka, przeżyła zespół Kawasaki, chorobę wieku dziecięcego, która może śmiertelnie uszkodzić serce. Spędziła pięć dni w szpitalu i wiele miesięcy na rekonwalescencji w domu. Cztery lata później nadal łapie każdego wirusa, a szorstka plamka na środku policzka zaognia się, kiedy mała jest zmęczona albo zdenerwowana. Jednak z jej sercem wszystko jest w porządku, a rokowania są dobre.

Niewiele później moja starsza córka, wówczas 14-letnia, zachorowała na anoreksję i wylądowała na oddziale intensywnej terapii. Nastąpił długi, brutalny rok. Na szczęście w pełni wyzdrowiała i dziś jest pełną sił siedemnastolatką bez śladu nawrotów.

Podczas obydwu chorób byłam bardzo spokojna. W kryzysowych momentach mózg przełącza się na tryb ochronny, rodzaj przeciągającej się teraźniejszości, która ma nas przeprowadzić przez niebezpieczeństwo bez zbędnej straty energii i zasobów emocjonalnych. Nic dziwnego: martwienie się o przyszłość nie ma ewolucyjnego uzasadnienia, skoro ta przyszłość może nie nadejść.

Kiedy jednak zagrożenie minie, mamy całą wieczność na przeżywanie emocji. W ciągu roku po wyzdrowieniu starszej córki popadłam w bezsenność, palpitacje i rodzaj nieustannej paniki, która nie dawała mi spać, ani w ogóle zająć się czymkolwiek sensownym. Przyjaciele nie rozumieli. – Wszyscy są zdrowi! – zawołał jeden z nich z pewną niecierpliwością. – Przestań się zamartwiać i ciesz się życiem!

Szczerze mówiąc, sama nie rozumiałam, co się dzieje. Dlaczego jestem rozbita właśnie teraz, kiedy wszystko tak dobrze się układa, skoro przez tyle czasu dzielnie się trzymałam? Oto prawdziwy dysonans poznawczy: moje córki wyzdrowiały, a mój stan raptownie się pogarszał. Uratowała mnie rozmowa z przyjaciółką, której syn wiele lat wcześniej o mało nie zginął w wypadku. Dochodził do siebie zaskakująco dobrze, ale trwało to długo i nie obeszło się bez problemów. Kiedy zapytała mnie, jak się czuję, powiedziałam jej prawdę: nie mogę jeść, nie mogę spać, nie mogę wyrzucić z głowy obrazu córki, wycieńczonej i przerażonej w szpitalnym łóżku. Nadal czułam ostry szpitalny zapach, widziałam dokładnie kąt padania wschodzącego słońca przez szpitalne okno. Czasami zastanawiałam się, czy aby nie tracę zmysłów. – Tak naprawdę wszystko jest w porządku – dodałam. – Powinnam być zadowolona.

- Ale nie jesteś – powiedziała cicho. Przeszła przez to samo, kiedy jej syn wracał do zdrowia. Zamknęła się w sobie, przeżywała ruminacje i inne objawy wstrząsu pourazowego. – Inni rodzice boją się najgorszego – powiedziała mi, - ale tak naprawdę nie wierzą, że mogłoby się zdarzyć. My wiemy, że może.Wiemy. No właśnie. My, rodzice, robimy, co możemy, żeby oddalić niebezpieczeństwo: kaski rowerowe, pasy bezpieczeństwa, szczepionki, lakowanie zębów, kursy samoobrony. Tworzymy złudzenie bezpieczeństwa, wijąc coś w rodzaju magicznego kręgu ochronnego. To złudzenie jest takie samo, jak wszystkie: kiedy pryśnie, nie sposób go odzyskać.

Obserwuję jak to wszystko, co przydarzyło się synowi przyjaciółki, zmieniło jej życie i ją samą. Jeszcze nie widzę, jak zmieniło się nasze – za wcześnie na to. Jednak już samo uznanie, że zmiana nastąpiła sprawia, że czuję się lepiej.

Nadal mam kłopoty ze snem. Nadal przeżywam ruminacje na temat szpitala i dni, które potem nastąpiły. Nadal wychowuję dzieci pozbawiona złudzeń o ich bezpieczeństwie. Teraz jednak mogę znowu cieszyć się życiem. Czuję wielką wdzięczność za sposób, w jaki wszystko się zakończyło dla obu moich córek. Jestem wdzięczna lekarzom, którzy się nimi (i nami) opiekowali, przyjaciołom, którzy nas nie opuścili, jestem wdzięczna za codzienne życie, które znów możemy prowadzić.

Z drugiej strony, nadal szukam rodziców podobnych do nas. Możemy nigdy nie rozmawiać o tym, co przydarzyło się naszym dzieciom, ale pociesza mnie świadomość, że oni też uniknęli niewyobrażalnego, też stracili złudzenie bezpieczeństwa, a jednak dzień po dniu żyją dalej.

e. 
---------------
http://www.wady-dloni.org.pl/


Re: "Moje dziecko wyzdrowiało, ja nigdy nie dojdę do siebie" - art. z Onetu
mondziaczek  
09-05-2008 11:04
[     ]
     
Czuję to samo. Wczoraj znów we mnie pęklo wszystko. Siedziałam i płakałam jak oszalała, trzęsłam się. A przecież obok w pokoju byl mój Syneczek, cały i zdorwy. Ale ten paniczny lęk nie chce mnie opuścić. Nikt mnie nie rozumie, słyszę "zobacz jaki on jest pogodny, dzileny, pokonał najgorsze a dziś uśmiech nie schodzi mu z twarzy!, czego ty dziewczyno chcesz?" A ja dalej czuję paniczny strach. Od kilku dni myślę o pomocy psychologa. Bo boje sie że nie dam sobie rady. Gdy MAtuś walczył o życie miałam w sobie tyle sił, każdy mnie podziwiał, że jestem dzielna. A dziś jestem szklanką pękniętą na drobne kawałeczki i nie potrafie się pozbierać. 
Monika - mama Macia - Żółwiczka 22.02.2007r.
Ostatnio zmieniony 09-05-2008 11:06 przez mondziaczek

Bianka Macherska  
09-05-2008 20:54
[     ]
     
 


Re: "Moje dziecko wyzdrowiało, ja nigdy nie dojdę do siebie" - art. z Onetu
Bianka Macherska  
09-05-2008 20:54
[     ]
     
Jestem nowa , lecz doswiadczeń pełen "wór'.Mam dwóch cudownych synów, lecz młodszy choruje na cieżka postrać astmy i nawiazujac do tematu postu wiem co znaczy truchleć pod sala gdy ratuja twoje dziecko , powinnam byc uodporniona na takie rzeczy jestem z wykształcenia pigułką. Pierwszy raz wyłaczyłam swój mózg jszcze gdy Olcio był w moim brzuszku jechałam do szpitala z odklejającym łozyskiem , byłam tak ' WYŁACZONA' że z racji swojego zawodu udawałam sama przed soba ,ze nie wiem co sie dzieje i co grozi mojemu dzidziusiowi.Po rozwiazaniu emocje opadły i nagle wszystko zaczeło do mnie docierac i tak od 5,5 lat strach mi towarzyszy. Najdrobniejsze przeziebienie urasta do miary choroby zagrażajacej zyciu. 


Re: "Moje dziecko wyzdrowiało, ja nigdy nie dojdę do siebie" - art. z Onetu
mama Krzysia  
26-05-2008 13:33
[     ]
     
Jak doskonale Was rozumiem. Żyłam z tą obręczą strachu na sercu przez 22 lata. Mój Krzyś zachorował na białaczkę jak miał 5 lat. Potem w trakcie leczenia okazało się że został zarażony żółtaczką. Przez całe życie zmagaliśmy się z chorobą. Synek wydoroślał, a ja ciągle drżałam o jego zdrowie. Wierzyłam w wynalezienie nareszcie skutecznego leku. Każdy reportaż w telewizji dotyczący Kliniki we Wrocławiu - to bezsenna noc - wszystkie te obrazy, wspomnienia jak żywe. Ciągła obawa o jego zdrowie. I wiecie co - tak strasznie mi tego brakuje. Krzyś zginął w wypadku samochodowym 9 miesięcy temu. Dlatego tu jestem. Strona Dlaczego to moja terapia. To przyjaciele. Nowi przyjaciele. Starych już nie ma. O ile wspierali jak mogli w walce z chorobą - ta tragedia ich przerosła. Zostaliśmy sami. Tu zaglądam codziennie. Tu mogę porozmawiać, tu czuję się rozumiana, czasem potrzebna.
Dobrze, że się odnalazłyśmy w naszym cierpieniu.
Dzisiaj znowu kolejna bolesna data w kalendarzu - dzień Matki. Ściskam Was wszystkie. Z całego serca. Jola 
http://krzysztofwerner.pamietajmy.com.pl/

::   w górę   ::
Przeskocz do :
Forum tworzone przez W-Agora