Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 
 
Przegląda i kataloguje jego szczęśliwe dni, miny, wybuchy śmiechu, wakacje, nagrody książkowe, czerwone paski na świadectwach. Matka i babka pracowały, żeby nie odstawał od innych dzieci i niczego mu nie brakowało. Ojciec opuścił rodzinę, ale syn nie miał wówczas nawet roku. A może jednak to?
 
A. zazdrości matce warszawskiego licealisty Stasia, którego samobójstwo też było głośne: ona wie, że to przez narkotyki. To potężny wróg, człowiek ma prawo z nimi przegrać, przerzucić na nie część winy. Nieważne, prawdziwej czy urojonej. Tymczasem A. dusi się od poczucia winy. Roztrząsa, co mogła zrobić nie tak. Może to, może tamto. W ostatnim dniu życia nie chciał zjeść zupy – przymierzający się często nie potrafią już jeść. Wchodzą w tunel, w którym niczego się już nie czuje, jak w narkozie. Zostaje tylko jedna myśl: uciec, zasnąć. Nie umrzeć, ale właśnie zniknąć, zasnąć. Tak więc syn nie chciał jeść. A. z gniewem wlała zupę z talerza z powrotem do garnka. Może gdyby tego nie zrobiła, on żyłby? Bo przecież musi być powód.
 
Nareszcie lepiej
 
Najtrudniej mają rodzice tych, którzy zrobili to jakby mimochodem. Siedzieli przy stole i się uśmiechali. Oglądali coś w telewizji, wynieśli śmieci. Jak zwykle. Wyszli do innego pomieszczenia i zbyt długo ich nie było. Ktoś z domowników tam zajrzał – a on na pasku od spodni, na sznurze uczepionym na klamce u drzwi, na czymkolwiek, co wystaje.
Kilka miesięcy temu pewna dziewczynka poszła jak zwykle na spacer z psem. Wróciła i powiesiła się na smyczy. A całkiem niedawno 12-latka z Poznania, ładna, pogodna, bezkonfliktowa. Matki nie było przy niej może 10–15 minut.
Naprawdę nie jest tak, że wychodzą do innego pokoju mimochodem. Od dawna o tym myśleli. Zastanawiali się, w jaki sposób, roztrząsali szczegóły. Erwin Ringel, psychiatra i suicydolog, pisze, że ustalenie detali jest końcowym etapem podejmowania decyzji. Kiedy już ją podejmą, stają się spokojni, rozluźnieni. Szczególnie widać to u depresyjnych. Nareszcie jest lepiej, cieszą się rodzice. Jest weselszy, zabrał się do nauki. Tym większy później szok.
Pani A. nie umie przejść prawdziwej żałoby, która ma swoje ponazywane przez specjalistów fazy. Choć one są niezbędne do stopniowego zdrowienia. Według specjalistów u 90 proc. rodziców samobójców nie dochodzi do przeżycia żadnej z typowych faz – zaprzeczania, idealizacji, złości itd., trwają zafiksowani na progu żałoby. Amerykański badacz John ­McIntosh pisze o syndromie żałoby po śmierci samobójczej, w którym latami – albo nigdy – nie gaśnie rozpacz i ból. Jak właśnie u pani A., która masochistycznie rozpamiętuje śmierć syna, żyje nią. Jest osobą ze średnim wykształceniem, księgową. Ma duży wgląd w siebie. Zgadza się: rozdrapuje rany. Lecz gdyby odzyskała spokój i nie cierpiała, sprzeniewierzyłaby się pamięci dziecka. Żyłaby z synem jak z wyblakłą fotografią. A ona chce go czuć – żywego w swym cierpieniu.
 
Rodzinne przekleństwo
 
Czasem dochodzi do tak zwanej patologicznej identyfikacji. Bliski utożsamia się ze zmarłym tak dalece, że naśladuje jego ruchy, sposób mówienia, zachowania. Jest w nim i z nim. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy miały miejsce prawdziwe lub urojone zapowiedzi tego, co się stało. Syn mówił, że nie chce żyć, wszystko jest bez sensu, nagle rozdał ulubione przedmioty, tłumacząc, że nie będą mu już potrzebne. A oni nic, żadnej reakcji, ślepi i głusi.
Każdy z nas popełnia grzechy zaniedbania lub czyni coś niedobrego w stosunku do tych, których kocha. Jednak nie każdy z nich odbiera sobie życie. Oznacza to, że jest jeszcze jakiś element w tym równaniu i coś szczególnego w cechach osoby, która popełniła samobójstwo. Rodzice szukają tego czegoś przede wszystkim w sobie, są winni i muszą zostać ukarani. W literaturze jest wiele opisów, że rodzice samobójców zatracają się w piciu, bulimicznym jedzeniu, wpadają w narkotyki, zadają sobie rany, szukają śmierci w ryzykownych sytuacjach, podejmują próby samobójcze. Również udane. Albo zdrowi zaczynają nagle chorować. Schną, zapadają się w sobie i gasną. Chcą do dziecka.
Czasem karę musi ponieść ktoś z zewnątrz. Przejmująca była historia dziewięciolatka, który stłukł miskę klozetową w szkole. Za karę musiał przynieść z domu 100 zł. Miał bardzo restrykcyjnego ojca. Ze strachu przed nim powiesił się tego samego dnia. Oglądał z bratem bajki w telewizji i nagle wyszedł do stodoły. Ojciec zaczął obsesyjnie winić dyrektora, że nie powiadomił go o sprawie, obciążając nią wyłącznie syna. Zarzucał skargami prokuraturę i instytucje w nadziei, że dyrektor zostanie wyrzucony z posady.
Albo inny uczeń zespołu szkół na Mazowszu. W tabloidach rodzice, siedzący ze zdjęciem syna w rękach, oskarżają dyrektora, że doprowadził do śmierci ich dziecko, zapowiadając, że wyrzuci go ze szkoły za używanie i sprzedawanie narkotyków. Co ich zdaniem absolutnie nie miało miejsca. Pragną, jak pisze Carla Fine, kary i potępienia dla winowajców – lekarzy, pielęgniarek, terapeutów, krewnych, znajomych.
Często ta kara ma spotkać współmałżonka. Po samobójstwie dziecka rozpada się 50–70 proc. związków, pisze polski naukowiec Adam Czabanowski. Ojciec i matka obwiniają się wzajemnie. Jeśli nie było między nimi prawdziwej więzi, to ta niezbyt głęboka rozpada się bezpowrotnie. Nie potrafią siebie znieść. Zaczyna się nienawiść.
Nierzadko źle zaczyna funkcjonować cała rodzina. Brat, siostra zmarłego muszą przejąć rolę głowy domu, jeśli rodzice, a zwłaszcza samotna matka, nie są już w stanie jej pełnić. Rodzeństwo też choruje, zwłaszcza, jak wynika z badań specjalistów, jeśli to któreś z nich znalazło wiszące ciało brata (to typowy męski sposób, dziewczęta częściej używają tabletek, żyletek, gazu) i próbowało odciąć sznur. Suicydolodzy Alan Berman i David Jobes twierdzą, że wśród osób nie tylko z rodziny pojawić się mogą dolegliwości zespołu stresu pourazowego, które są zwykle następstwem przeżyć wojennych, katastrof, gwałtu, napaści itp.
Długotrwałe przeżywanie samobójczej śmierci przez rodziców, dziadków, rodzeństwo może prowadzić do syndromu samobójczego w rodzinie. Z badań wynika, że taki wybór śmierci jest w nich częstszy niż w innych. Rodzeństwo, ale także krewni zaczynają się bać „rodzinnego przekleństwa”, a nawet wierzyć, że to ich przeznaczenie. Lęki takie, bywa, nasilają się, gdy młodsze rodzeństwo dorasta do wieku, w którym brat, siostra lub krewny pozbawił się życia.
 
W dworcowej poczekalni
 
Karl Menninger postawił tezę, że w każdym samobójstwie ujawnia się agresja nie tylko wobec siebie samego. Jest to także pragnienie zadania komuś bólu, rodzaj zemsty bezwzględniejszej niż śmierć.
A oni gdzieś pod skórą też mają to pytanie. Ale jaka zemsta, za co? Jak ich dziecko mogło im zrobić coś takiego? Skazać rodziców i rodzeństwo na horror, z którym muszą dalej żyć. Rozpacz miesza się z gniewem na zmarłego – zdradził, porzucił, zrobił świństwo. Gdyby choć napisał list, pożegnał się, wyjaśnił. Ale wyszedł ze swego i ich życia, jak się wychodzi z dworcowej poczekalni. Więc tak mało dla niego znaczyli.
Samobójcza śmierć wywołuje w ojcu i matce przekonanie, że nie nadawali się na rodziców. Tracą zaufanie do siebie, ale też do innych – oto każdy, nie tylko najbliższy, jest w stanie zawieść, każdy jest potencjalnym zdrajcą. Usiłują się bronić, szukają znaków, że w ostatniej chwili ich dziecko chciało zawrócić. Pewni rodzice na drzewie, na którym powiesił się syn, w miejscu, gdzie sięgały buty, dostrzegli uszkodzoną korę. Uznali to za znak, że usiłował walczyć o życie, szukał punktu oparcia dla nóg, że nie chciał ich naprawdę zostawić, zabrakło mu sekundy, dwóch.
Albo wypierają śmierć. On gdzieś żyje, choć odbył się pogrzeb; to dla nich niemożliwe, że go nie ma, musi gdzieś być. Wypieranie może trwać latami i jest źródłem nie pociechy, lecz przewlekłej udręki. Dlatego radzi się rodzicom, żeby zobaczyli ciało zmarłego.
Jeszcze inna częsta taktyka: to nie było samobójstwo, to tylko wypadek. Znają przecież swoje dziecko i wiedzą, że nie byłoby zdolne do odebrania sobie życia, nigdy, w żadnym razie. Prawdziwa przyczyna śmierci staje się w rodzinie tematem tabu wymazanym z rozmów, dokumentów. Albo się ją modyfikuje. Jeśli nawet śledztwo nie wykazało udziału osób trzecich, to ich prywatne, rodzinne potwierdziło, że ktoś czyhał na życie dziecka, zabił je, a samobójstwo upozorował.
 
Szerokim łukiem
 
Traumatyczne skutki samobójstwa odczuwa nie tylko rodzina, ale także dalsi krewni, przyjaciele, znajomi. Suicydolog Frank Campbell twierdził, że dotyka ono w różny sposób kilkadziesiąt osób. Co czwarta kobieta i co trzeci mężczyzna spośród zgłaszających się do niego o pomoc po śmierci kolegi i koleżanki wykazywali cechy syndromu stresu pourazowego.
Narażeni są także uczniowie z klasy i ze szkoły, w której uczył się samobójca. Ten sposób śmierci bywa zaraźliwy. Może przyjść nieoczekiwanie. Śmierć dziewięciolatka, który powiesił się po stłuczeniu muszli klozetowej, poprzedziło odejście koleżanki z tej samej szkoły. Odebrała sobie życie dwa lata wcześniej.
Tymczasem szkoły, zamiast przepracować bolesny temat, starają się często zatuszować śmierć ucznia w trosce o ochronę wizerunku placówki.
O pozytywny wizerunek dbają również same rodziny, ukrywając przed światem prawdę. Przez wieki samobójcy byli piętnowani przez prawo i religię, odmawiano im miejsca na cmentarzu, a ich rodziny karano. Ten przekaz zachował się w jakiejś mierze do dziś. Samobójcza śmierć jest dla rodziny powodem wstydu. Jeśli rodzinie nie uda się ukryć przyczyny albo bliscy nie chcą sprawy zakłamywać, jest zwykle społecznie izolowana. Samobójcze domy omijane są szerokim łukiem.
Bywa jednak, że rodzina, choć zrozpaczona, czuje ulgę. Tak zdarzyło się z rodzicami dziewczyny, która po wielekroć usiłowała się zabić. Nie odstępowano jej przez lata na krok, w dzień i w nocy. W czasie kolejnego pobytu w szpitalu psychiatrycznym pilnowała jej wynajęta pielęgniarka. Dziewczyna przecięła sobie żyły niezauważalnie dla pilnującej, leżąc spokojnie w łóżku z rękami pod kołdrą. Krew wsiąkała w położone przy nadgarstkach zwoje ligniny, którą wcześniej ukryła. Prędzej czy później i tak by się to stało, powiedział ojciec.
Niezależnie, co czują w najgorszym bodaj zdarzeniu, które może dotknąć matkę i ojca, potrzebują kogoś, kto ich zreanimuje, przywróci życiu. Nieocenione jest wsparcie rodziny, księdza, grupy równie doświadczonych rodziców, ale niezbędna – pomoc specjalisty. Reanimacja ma swoje reguły. Trzeba je znać, żeby była skuteczna.
 
Barbara Pietkiewicz 3 marca 2015
źródło: http://www.polityka.pl