Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 
Gdy ktoś kto mi jest światełkiem, gaśnie nagle w biały dzień.  
 
Karolcia 27.10 - 27.11.2010. Dziś jest ten dzień. Dla mnie nie ma w nim ani grama radości. To dziś powinna się urodzić moja Karolinka. Dopiero dziś. 
Kpina losu sprawiła że 2 mc temu moja Mała pojawiła się na świecie, rozkochała nas w sobie i po miesiącu odeszła. A ja zostałam i tak bardzo tęsknię.. Chciałabym zajrzeć w ten wątek za rok i móc uśmiechnąć się czytając go i głaskając się po brzuchu w którym będzie rosło nowe życie..
 
Karolinkę urodziłam 27.10.2010 o godzinie 7:30, z wagą 1520 g. Planowany termin porodu to 24.12.2010, była więc typowym, urodzonym w pierwszym dniu 32 tygodnia wcześniakiem. Małym, 40 cm zawiniątkiem z wielkimi oczkami.
Cała moja ciąża przebiegała wręcz książkowo, czułam się bardzo dobrze, pomijając kilkanaście dni w których czułam ogromne zmęczenie i mdłości.
Ciążę przechodziłam aktywnie – pracowałam, dużo spacerowałam, chodziłam na aquaerobic. Byłam pod stałą (jak mi się wtedy wydawało - dobrą)opieką lekarską.
W dniu porodu, rano, zaliczyłam jedną z kontrolnych wizyt lekarskich, jak zawsze usłyszałam że: „wszystko jest w porządku, szyjka wysoko, zamknięta, mam lekką infekcję pochwy ale bez problemu to wyleczymy”. Kilka dni wcześniej robiliśmy USG które również nie wykazało żadnych uwag. Moja biedroneczka rozwijała się prawidłowo. Byłam zupełnie spokojna o jej i swoje zdrowie, powoli szykowałam wyprawkę, zapisałam się na szkołę rodzenia i z radością patrzyłam na rosnący brzuch.
Trudno mi opisać co przeżyłam, kiedy wieczorem po ułożeniu się do snu poczułam nagle że coś ze mnie odpływa. Kiedy biegłam do toalety wiedziałam już że ta noc nie skończy się dobrze. Przypuszczałam że to jakieś krwawienie lub sączenie wód, które być może da się zatrzymać ale zmusi mnie do leżenia do końca ciąży w szpitalu. Ogarnął mnie ogromny lęk o Karolinkę. O 24:00 wezwaliśmy pogotowie. W szpitalu po badaniach lekarskich zostałam podłączona pod KTG które nie wykazywało żadnych skurczy. Lekarz stwierdził, że „czasami tak się po prostu dzieje”, a ja byłam pewna że kryzys mam już za sobą. Przed godziną 7:00 obudziły mnie bolesne skurcze, początkowo nie wiedziałam co się ze mną dzieje, choć już po chwili nie miałam wątpliwości – rodzę! Wezwałam położną, KTG nadal pokazywało brak skurczów, jednak lekarz stwierdził pełne rozwarcie. Zostałam natychmiast przewieziona na salę porodową prosząc lekarza o instrukcję, jak mam się zachowywać, kiedy oddychać, kiedy przeć, byłam kompletnie pogubiona i przerażona, miałam świadomość tego, że jestem nie przygotowana do porodu. Po 35 minutach moja maleńka było na świecie. Nigdy nie zapomnę uczucia gdy na tą krótką chwilę położono mi ją na brzuchu, a ona odwróciła swoją maleńką główkę i spojrzała mi prosto w oczy. Kilka sekund które zatrzęsły moim światem. Miłość wybuchła z taką siłą.. brak mi słów by to opisać.
 
Byłam tak zszokowana całą tą sytuacją, że fakt że jest już po wszystkim, że jestem mamą, mam dziecko dotarł do mnie po dobrych 40 minutach. Z sali poporodowej najbardziej pamiętam poczucie osamotnienia i bezradności. Zostałam tam sama na 2h, cały personel zaangażowany był w trwające równolegle porody, nikt nie miał więc czasu by udzielić mi jakichkolwiek informacji. Byłam obolała po porodzie, łyżeczkowaniu macicy, zszywaniu (wszystko to bez znieczulenia, bez zbędnych słów). Martwiłam się o stan Karolinki. Nie miałam pojęcia z czym wiążą się tak wczesne narodziny. Jestem zawiedziona tym, że nikt nie poświęcił mi nawet 5 minut, nie uspokoił, nie powiedział dobrego słowa. Gdyby nie możliwość skontaktowania się z mężem, prawdopodobnie skończyło by się to wielkim płaczem i paniką.
Po 2 godzinach zostałam przewieziona na oddział. Pielęgniarka która mnie wiozła nie miała żadnych informacji o Karolci, mój koszmar więc trwał.
Po 3 godzinach dowiedziałam się że Karolinka leży na patologii wcześniaków i tam też od razu skierowałam swoje kroki. Widok który tam zastałam na zawsze utkwi mi w pamięci. Po raz pierwszy widziałam tak małe dziecko w inkubatorze, podłączone do budzącej we mnie przerażenie aparatury, pokłute i w moich oczach cierpiące. Oboje z mężem popłakaliśmy się.
Kolejne dni, a raczej tygodnie wspominamy jak jazdę na kolejce górskiej – raz w górę raz szybko w dół. Każdy dzień to niepewność, oczekiwanie na nowe wiadomości, obawy, strach o przyszłe zdrowie córeczki, ale i ogromna radość z jej postępów, nauka bycia rodzicami.
Z każdym dniem coraz ciężej było nam wracać do domu ze świadomością że nasza Karolinka została w szpitalu bez nas. Ja odczuwałam to szczególnie boleśnie, bardzo długo nie mogłam pogodzić się z tym, że mój brzuch jest już pusty, a malutkiej nie ma przy mnie. Po dziś dzień z zazdrością patrzę na kobiety w zaawansowanej ciąży z uśmiechem gładzące się po brzuchu. Wiem że ten najpiękniejszy okres mnie ominął, kilka dni przed porodem planowałam przerwę w pracy i poświęcenie się przygotowaniom do narodzin, wszystko stało się zbyt szybko. Z wielką determinacją walczyłam o pokarm dla Kaolinki, choć utrzymanie laktacji „bez dziecka” nie było łatwe. Po 3 tygodniach szczęśliwi jak nigdy przedtem i nigdy dotąd wróciliśmy do domu. Nasze życie powoli nabierało kształtu typowej szczęśliwej 3 osobowej, spełnionej rodziny. Dumny tata i zmęczona nocnym wstawaniem mama. Malutka poznała dziadków, byliśmy tacy radośni. 26.X coś się wydarzyło. Po codziennej kąpiółce z tatusiem Karolinka jak zawsze powędrowała do swojego różowego łóżeczka. Patrzyliśmy na nią jak zawsze przepełnieni miłością. I wtedy zaczęła blednąć.. Kiedy wzięłam ją na ręce stawała się taka bezwładna.. Reszta to był film, czuję się jakbym to wszystko oglądała z boku. Szpital, długie chwile oczekiwania na lekarza na izbie przyjęć podczas kiedy dziecko gasło!!! „Pani dziecko ma problemy z oddechem”, respirator, widok jej małego pokłutego ciałka. Mieliśmy ją odwiedzić rano, pogodzeni z tym że musi tam jeszcze trochę zostać, że znowu będziemy rozmawiać przez szybkę inkubatora. Nie zdążyliśmy, wyprzedził nas telefon: „Państwa dziecko zgasło”. To co zostało, to nieopisany ból, kilkadziesiąt zdjęć, śpioszki, mleko w piersiach którego nie zdążyłam jej „dowieść” a o które tak walczyłam i pytanie bez odpowiedzi: DLACZEGO??? Przyczyn nie znamy. Sekcja to jeden wielki chaos słowny bez konkretów. Moje badania też nic nie wykazały. Za dwa dni 27..
27.10 zapłonęło moje światełko, 27.11 zgasło. Los po prostu z nas zakpił.Dał posmakować szczęścia, dał nadzieję, a kiedy już byliśmy spokojni że wszystko co najgorsze za nami znów nam ją zabrał. I kto mi powie dlaczego? 
 
Karolinka 27.10-27.11.2010 (32tc). 
 
Tekst pochodzi z forum www.dlaczego.org.pl 
24-12-2010
http://www.dlaczego.org.pl/forum/view.php?bn=nowe_strata&key=1293185141&first=30