Gdy umierają dzieci - osieroceni rodzice 
 
Jako duszpasterz wielokrotnie prowadziłem sesje dla rodziców, którzy stracili swe dzieci. Gdy rodzice opowiadają mi o śmierci dzieci w wyniku długiej i ciężkiej choroby, wypadku samochodowego, utonięcia, a tym bardziej samobójstwa, mogę tylko w milczeniu im się przysłuchiwać. 
Niczego nie jestem im w stanie powiedzieć. Muszę przede wszystkim znieść tę sytuację i zaakceptować śmierć tak młodych ludzi w całym jej bezsensie jakiekolwiek słowa zamierają mi na ustach. Boję się, ze cokolwiek powiem, będzie to nieodpowiednie i jeszcze bardziej zrani pogrążonych w żałobie rodziców. Dlatego tez powstrzymuję się przed jakąkolwiek próbą interpretacji ich doświadczenia i doszukiwaniem się w owej bezsensownej śmierci jakiegokolwiek sensu. Stwierdzenia typu: "Na pewno ma to jakiś sens. Kiedyś państwo zrozumieją, jaki sens miała ta śmierć" wydają mi się drwiną lub nieszczerym pocieszaniem żałobników. Towarzysząc im, muszę wraz z nimi wytrzymać ich smutek i ból. Często sam czuję w sobie potem ciężar. Ciężar ten ściąga mnie jednak w głąb. Nagle wiele spraw, którymi zwykłem tak zamartwiać się w życiu, zaczynam postrzegać z większym dystansem. Przywrócona zostaje hierarchia ważności; mogę zadać sobie pytanie: ,,0 co właściwie chodzi w moim życiu?"
 
Osieroceni rodzice opowiadają mi często, ze czują się jak trędowaci, gdyż mają wrażenie, iż ludzie ich unikają. Odczuwają brak przyzwolenia na okazywanie smutku. Niektórzy, gdy ich widzą, przechodzą wręcz na drugą stronę ulicy. Często słyszą: "To przecież zdarzyło się już dawno. Zycie toczy się dalej. Przestań wreszcie żyć przeszłością". Takie słowa im jednak nie pomagają,  wręcz przeciwnie, osieroceni rodzice czują się niezrozumiani. Wydaje im się, że na ich smutek nie ma miejsca. Zarzuca się im, że psują innym dobry nastrój. Dlatego też tak ważne jest, by z takimi ludźmi po prostu być i pozwolić im opowiadać o swoich doświadczeniach.
 
W czasie gdy moja matka, mając już ponad osiemdziesiąt lat, chodziła po domach, by zbierać na Caritas, poświęcała czas na to, by rozmawiać właśnie z ludźmi, którzy stracili kogoś bliskiego. Pozwalała im wywnętrzyć się, okazywała zainteresowanie ich doświadczeniami - bez pobożnych frazesów i prób interpretowania tego, co się stało. Po prostu była z nimi i w ten sposób naprawdę im pomagała.
 
Niemieckie słowo trauern ("opłakiwać kogoś", "być w żałobie po stracie kogoś") oznaczało pierwotnie "stracić siły", "opaść na ziemię". Człowiekowi pogrążonemu w żałobie wydaje się, że chwieje się pod nim grunt. Traci równowagę i pragnie uchwycić się jakiegoś pocieszenia. Pocieszenie jest dla niego pewnym oparciem.
 
Osoba taka potrzebuje kogoś, kto po prostu będzie przy niej, zniesie jej cierpienie i nie ucieknie trwożliwie, gdy zechce wylać przed nim swą rozpacz. Jeśli ktoś będzie przy takiej osobie trwał, przechodząc wraz z nią przez jej smutek, będzie ona mogła stopniowo odzyskiwać równowagę. Pocieszający nie powinien jednak prawić jej morałów, gdyż oznaczałoby to zwodzenie jej, Zbywanie jej cierpienia pustymi słowami. Pogrążony w żałobie człowiek nie potrzebuje frazesów, lecz  kogoś, kto z nim wytrwa i da mu poczucie stabilności.  Potrzebuje kogoś, kogo w języku łacińskim określa się mianem consolator - takiego pocieszyciela, który wraz osobą dotkniętą cierpieniem wchodzi w jej samotność  i tam z nią pozostaje.
 
Często wskutek straty dziecka zachwianiu ulega Wiara rodziców. Wciąż wprawdzie chodzą do kościoła, ale większość kazań i pieśni wywołuje u nich agresję. Zawsze, gdy zbyt łatwo mówi się o "dobrym Bogu", który ma wobec ludzi wspaniały plan, budzi się w nich sprzeciw. Ich zdaniem w tak prosty sposób nie da się o Bogu opowiadać. Bóg stał się dla nich Kimś niepojętym. Czasem śmierć dziecka prowadzi do pogłębienia wiary. Często jednak ludzie zamykają swe serca. Boją się, że Bóg mógłby zranić ich po raz kolejny. Czują się też niezrozumiani przez księdza i chodzenie do kościoła sprawia im trudność.
 
 
 
Dlaczego mnie to spotkało?
Anselm Grün
Wydawnictwo Św. Wojciecha