Rycerzyk
 
Krzyś rozwijał się pięknie, a jego pierwszy ziemski domek – mamusiny brzuch dawał mu wszystko to, co najlepsze: ciepło, schronienie, bezpieczeństwo, dobre jedzenie i witaminki oraz stał się darmowym środkiem komunikacji (...)
 
Wiecie, jaka jest największa radość życia?
 
Nie pierwszy pocałunek… Nie pewne i bezpieczne „tak” przed ołtarzem… Nie pierwszy krzyk własnego dzieciątka na sali porodowej… Nie? Już nie. Choć przeżywając wszystkie te poprzednie momenty, za każdym razem pełnia szczęścia została osiągana, ale teraz dopiero wiemy, że tylko tak nam się wydawało.
Kiedy jest największa radość życia? Niestety nie jest o nią tak łatwo, by móc ją odczuć tak czysto, tak pięknie, tak wyraźnie, tak po prostu… Zawsze najpierw musi być kontrast… „Jaka róża, taki cierń…” śpiewała Edyta Geppert. Już tłumaczę o co chodzi.
 
Naszym powierzchownym szczęściem okazało się pojawienie się na świecie naszego maleńkiego Synka. Jego droga na świat nie była łatwa, bo jego miejsce w brzuchu mamy zajmowały już wcześniej dwie inne maleńkie Kropeczki, które mając zaledwie kilka tygodni nie ujrzały nigdy światła dziennego, tylko wśród naszych wielkich osobistych dramatów i niepogodzenia stały się Aniołkami. Nie poddawaliśmy się. Pragnienie posiadania dziecka i podzielenia się z nim naszą czystą, pełną przyjaźni i spokoju miłością Rodziców było marzeniem największym. A przecież jeśli się w coś bardzo wierzy… to się spełnia, prawda? Po prostu chcieliśmy trzymać nasze dziecko w ramionach, śpiewać mu kołysanki, uczyć pierwszych słów, jeździć na wakacje nad morze, wychowywać w najrozsądniejszy w naszej opinii sposób… Niby takie banalne te marzenia, a dla nas stały się tak ogromne, stały się wszystkim. Dlatego też niestraszne było leżenie przez większość ciąży, częste pobyty kontrolne i profilaktyczne w szpitalu, kroplówki, zastrzyki, garść lekarstw… aby się udało. I z perspektywy czasu dopiero orientujemy się, że tak samo wielka była nadzieja, co lęk. Wiedzieliśmy, że walczymy o jego być albo nie być. O nasze być albo nie być – jako Rodzice, jako Rodzina w pełni. I ta nadzieja, i ten lęk bez trudu pozwoliły nam wybrać imię dla naszego Pierworodnego: „ten, co niesie życie” przeczytaliśmy gdzieś mimochodem… a było to znaczenie imienia Krzysztof. Na drugie Franciszek: „ten, co niesie świat”.
 
Krzyś rozwijał się pięknie, a jego pierwszy ziemski domek – mamusiny brzuch dawał mu wszystko to, co najlepsze: ciepło, schronienie, bezpieczeństwo, dobre jedzenie i witaminki oraz stał się darmowym środkiem komunikacji: czuły szept, delikatny dotyk, spontaniczny pocałunek przywoziły wielkimi wagonami moc miłości do środka, natomiast mocny kuksaniec ze środka pod żebro okazywał jej potęgę na zewnątrz. I tak to sobie z Krzysiem rozmawialiśmy, zaklinając rzeczywistość, nie wierząc w żadne złowrogie, bo ciągle niepewne pomysły, nie chcieliśmy ich nazywać „diagnozą”. Choć każde USG budziło lęk i niepewność, nigdy nie wskazywało czegoś ewidentnie złego. Pomijaliśmy medyczne kwestie ciesząc oczy widokiem naszego małego Chłopczyka, którego nosek był identyczny jak Tatusia… A temperament okazywał zdecydowanie po Mamusi. Cieszyliśmy się chwilą, cieszyliśmy się przyszłością, cieszyliśmy się baldachimem nad pięknym nowym łóżeczkiem w naszej sypialni. Cieszyliśmy się Szczęściem przez największe „Sz” jakie wymyślono, które kołysało się i dojrzewało pod matczynym sercem.
 
A potem poszło coś nie tak… Krzyś przybył na świat. Cichuteńko kwilił, ledwo słyszalnie. Zamiast pierwszego krzyku własnego dziecka, na sali porodowej usłyszeliśmy nasz własny płacz: największego szczęścia, upragnionego spełnienia, niegasnącej gwarancji na „żyli długo i szczęśliwie”. Przekonanie o zwycięstwie i wierze w „udało się” trwało niecałą dobę. Dość szybko przysłoniły je kolejne dni: szereg badań, diagnozy, niepewność, potwierdzenia diagnoz, rokowania… I niekończące się rozmowy z lekarzami, nocne czuwanie przy inkubatorze, negocjacje z medycyną i z Losem: „dlaczego my?”, „chcemy wrócić do domu w trójkę, nie za jakiś czas, zaraz!”. Wtedy właśnie czar prysł, a serce zaczęło dosłownie pękać. Nie wiedzieliśmy, że w ogóle można tak głośno płakać, że można tak długo rozpaczać, że świat może się zawalić w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z każdą kolejną diagnozą nasz bunt narastał. Z każdym kolejnym dniem przychodzenia do szpitala nasz lęk coraz bardziej paraliżował. Z każdym kolejnym znienawidzonym zdaniem „rokowania złe, niepewne” wiedzieliśmy, że jeszcze bardziej kochamy nasze dziecko. Z każdym „współczuję Państwu”, nasza wiara w Synka rosła niewyobrażalnie wysoko. „Jak to moje dziecko będzie wymagało rehabilitacji?!” – buntowaliśmy się na początku. Przecież jest zdrowy, przecież jest piękny, przecież JEST. Nasze głowy zrobiły się takie maleńkie… medycyna taka wielka… a nasze serca przeogromne: przepełnione tak samo bólem, co miłością i nadzieją.
„Jak to tydzień?”… Tak też mówili. Choć nie przyjmowaliśmy tego do wiadomości, nie dawano nam wiele złudzeń, za to wyliczano szansę, ile wspólnego czasu nam pozostało… Tydzień, może miesiąc, może…
Wtedy stan Synka faktycznie pogarszał się z dnia na dzień. Wtedy wdarła się beznadzieja tocząca bój z wiarą. Mimo wszystko. Wtedy osiągnęliśmy dno rozpaczy. Zrozumieliśmy, że szybko nie skryjemy Synka pod jego baldachimem w jego bajkowym łóżeczku w domu. Modliliśmy się, by w ogóle to się stało… kiedyś. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie długo potrwa, zanim weźmiemy go w ramiona. Z tą całą aparaturą będzie ciężko nie tyle nam, co jemu. Możemy nie mieć czasu zaśpiewać mu wszystkich przepięknych kołysanek.
 
Dotarło do nas, że prawdopodobnie nigdy nie uda nam się nauczyć Krzysia choć jednego słowa. Nigdy nie pojedziemy nad morze. Nigdy nie będziemy mogli go wychować, jak to sobie wyobrażaliśmy… Gdy zrozumieliśmy, że to „nigdy” i ta niepewność zaczęły przesądzać o losie naszego malutkiego, bezbronnego i niczego nieświadomego Syneczka, złamaliśmy się jeszcze bardziej, na samo dno. Dno to stanowiła bezlitosna świadomość, że Krzyś jest, a za chwilę może go nie być. Ale to dno nastąpiło tylko dlatego, żeby się podnieść: najwyżej jak się da i stawić czoła rzeczywistości. Nieidealnej. Ale naszej, w której chodziło o to, co było dla nas Jedyne, Najdroższe. Jeśli staliśmy przed wyrokiem „być albo nie być” dla Krzysia, przestało się dla nas liczyć całe niezrozumiałe zupełnie wcześniej zaplecze. Wiedzieliśmy, że nieważne, ile tlenu nasze Dzieciątko ma potrzebować, ile rurek ma mieć podłączonych, jedno lekarstwo w tę czy inną stronę… Nic to, on ma być. Ma być i nie cierpieć. Może kochać, ale przede wszystkim ma być kochanym. Dla nas jest idealny. Nasz.
(…)
 
© Anna Ługowska-Tabaj 2014
© Michał Tabaj 2014
 
 
O książce:
Respirator, rokowania, tracheo, bajki, sonda, „miś tleniś”, kołysanki, diagnozy… A naprzeciw nim: bunt, wiara, rozpacz, nadzieja, okruchy największego szczęścia, miłość… W centrum: malutki Rycerzyk – Krzyś. Ręka w rękę: jego Rodzice. Cel walki: życie własnego dziecka. Skutek uboczny: odkrycie największej radości życia w ogóle. A ta książka? To odrobienie zadania z najważniejszej i najbardziej wartościowej Lekcji Życia, którą obiecaliśmy synkowi przekazać dalej… Temat: kochaj bezwarunkowo i bezgranicznie dziś, nie jutro.
 
Dochód ze sprzedaży książki zostanie przekazany Hospicjum Dla Dzieci „Alma Spei” w Krakowie.
 
O Autorach:
Anna i Michał Tabaj – pracownicy międzynarodowej korporacji, mieszkańcy Krakowa, rodzice Krzysia, autorzy bloga krzysiowemaleconieco.com.
 
 
Rycerzyk
Anna Ługowska-Tabaj, Michał Tabaj
ISBN: 978-83-7805-452-8
Oprawa: miękka
Format: 144x206 mm
Liczba stron: 158
Projekt okładki: Bogusław Bielak
Zdjęcia: archiwum rodzinne autorów, Inga Potoczna
Premiera: marzec 2014
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza s.c.