Oskar i Pani Róża
 
(...) To napisany w formie listów umierającego dziecka do Boga traktat o śmierci, potrzebie bliskości drugiego człowieka gdy dusza odmawia towarzystwa ciału.


WYDARZENIE LITERACKIE NA MIARĘ MAŁEGO KSIĘCIA. Czy w ciągu dwunastu dni można poznać smak życia i odkryć jego najgłębszy sens? Dziesięcioletni Oskar nie wierzył, że to możliwe, aż do spotkania z tajemniczą panią Różą, która ma za sobą karierę zapaśniczki i umie znaleźć wyjście z każdej sytuacji... Piękna, mądra i niepozbawiona humoru opowieść o tym, jak pokonać strach, odnaleźć wiarę i nie poddać się w obliczu nieszczęścia. Ta książka da Wam siłę i nadzieję, a kto wie?, może nawet zmieni Wasze życie... 

Eric-Emmanuel Schmitt (Tłum.: Barbara Grzegorzewska)
Oskar i Pani Róża

(...) To napisany w formie listów umierającego dziecka do Boga traktat o śmierci, potrzebie bliskości drugiego człowieka gdy dusza odmawia towarzystwa ciału. Też o tym, że śmierć własna i innego, jeżeli przyjmowana bez infantylnych ucieczek, jest największą nauką życia. 

Tytułowy, umierający w szpitalu na raka bohater podejmuje zabawę zaproponowaną przez oddaną mu starą pielęgniarkę - przyjmuje, że każdy dzień ulatującego życia od teraz oznacza równowartość 10 lat. Tylko w ten sposób śmiertelnie chory 10-latek może dożyć wieku 110 i w zgodzie z sobą umrzeć na łóżku szpitalnym jako łysy, pomarszczony starzec (...)  

"Niepozorna książeczka 44-letniego Erica-Emmanuela Schmitta jest naprawdę mądra. Na jej punkcie oszalała Francja. Od wyjścia z drukarni pierwszego nakładu minął rok, a już sprzedano tam 450 tys. egzemplarzy i nic nie wskazuje, że to koniec inwazji. Prawa do "Oskara i Róży" sprzedano w całej Europie, więc zaraz się zacznie fala sukcesów międzynarodowych. Zawodowo nastrojeni do "ochów" i "achów" wydawcy pokrzykują, że to wydarzenie literackie na miarę "Małego Księcia". Czy zatem "Oskar i pani Róża" stanie się "świecką biblią" ludzi starych i młodych na następne kilkadziesiąt lat? Wiedzą prorocy. Wywiedziona z francuskiej szkoły racjonalistycznej literatury i filozofii książeczka jest po trosze opowiastką w stylu XVIII-wiecznego Diderota, po trosze krotochwilą w tonacji "Rekreacji Mikołajka", ale wyłamuje się stereotypom. To napisany w formie listów umierającego dziecka do Boga traktat o śmierci, potrzebie bliskości drugiego człowieka gdy dusza odmawia towarzystwa ciału. Też o tym, że śmierć własna i innego, jeżeli przyjmowana bez infantylnych ucieczek, jest największą nauką życia.

Tytułowy, umierający w szpitalu na raka bohater podejmuje zabawę zaproponowaną przez oddaną mu starą pielęgniarkę - przyjmuje, że każdy dzień ulatującego życia od teraz oznacza równowartość 10 lat. Tylko w ten sposób śmiertelnie chory 10-latek może dożyć wieku 110 i w zgodzie z sobą umrzeć na łóżku szpitalnym jako łysy, pomarszczony starzec.

Wystarczy wziąć do ręki tę książeczkę, przeczytać dwie pierwsze strony, by już się nie oderwać, a po półtoragodzinnej, niespiesznej lekturze od deski do deski powiedzieć z całym przekonaniem: "Możliwa jest książka jednocześnie dla dzieci i dorosłych, wzruszające i rozśmieszające do łez, głęboka i prosta." Taką napisał właśnie Schmitt. Ten sam, który jako nastolatek popełnił sztuczkę "Grzegorz albo dlaczego zielony groszek jest zielony". a przed czterema laty napisał świetną powieść "Ewangelia według Piłata". Francuski komediopisarz, prozaik i filozof, któremu pocałunek śmierci podczas alpinistycznej wyprawy przed 15 laty pozwolił ujrzeć wszystko - "duże" i "małe" - jaśniej, szerzej. Z zaraźliwą dla czytelnika ufnością w istnienie wyższego porządku i harmonii świata."

Eric Emmanuel Schmitt, "Oskar i pani Róża". Przekład, Barbara Grzegorzewska. Wydawnictwo Znak, Kraków 2004

Źródło: Marek Mikos. Gazeta Wyborcza

Fragmenty

Szanowny Panie Boże,

Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu.

Uprzedzam Cię od razu: nienawidzę pisać. Muszę mieć naprawdę jakiś ważny powód. Bo pisanie to bzdura, odchyłka, bezsens, jajo. To lipa. W sam raz dla dorosłych.

Mam to udowodnić? Proszę, weź choćby początek mojego listu: "Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu". No więc równie dobrze mógłbym napisać: "Nazywają mnie Jajogłowym, wyglądam na siedem lat, mieszkam w szpitalu z powodu mojego raka i nigdy się do Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, że istniejesz".

Tylko że jeśli tak napiszę, to dupa blada, w ogóle się mną nie zainteresujesz. A ja chcę, żebyś się zainteresował.

A najlepiej byłoby, gdybyś znalazł czas, żeby oddać mi dwie lub trzy przysługi.

Wytłumaczę Ci, o co chodzi.

Szpital to cholernie sympatyczne miejsce: pełno tu uśmiechniętych dorosłych, którzy głośno mówią, jest też mnóstwo zabawek i panie wolontariuszki, które chcą się bawić z dziećmi, i są koledzy, na których zawsze można liczyć, tacy jak Bekon, Einstein czy Pop Corn, jednym słowem, szpital to sama radość, jeżeli jest się mile widzianym pacjentem.

Ja przestałem być mile widziany. Od czasu przeszczepu szpiku czuję, że nie jestem mile widziany. Kiedy doktor Düsseldorf bada mnie rano, nie ma już do mnie serca, rozczarowuję go. Patrzy na mnie bez słowa, jakbym popełnił jakiś błąd. A przecież tak się starałem w czasie operacji. Byłem grzeczny, dałem się uśpić, nie krzyczałem, kiedy mnie bolało, łykałem wszystkie lekarstwa. Bywają dni, kiedy mam ochotę go objechać, powiedzieć mu, że może to on, doktor Düsseldorf, ze swoimi czarnymi brwiami, po prostu schrzanił operację. Ale nic z tego. Ma taką nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Düsseldorf milczy ze swoją zmartwioną miną, tym bardziej ja czuję się winny. Zrozumiałem już, że stałem się złym pacjentem, pacjentem, który podważa wiarę w nieograniczone możliwości medycyny.

Myśli lekarza są zaraźliwie. Teraz już wszyscy na naszym piętrze: pielęgniarki, praktykanci i sprzątaczki patrzą na mnie tak samo. Martwią się, kiedy jestem w dobrym humorze; zmuszają się do śmiechu, kiedy powiem jakiś dowcip. Nie chichramy się już jak dawniej.

Tylko ciocia Róża się nie zmieniła. Moim zdaniem, za stara jest na to, żeby się zmieniać. Poza tym jest za bardzo ciocią Różą. Cioci Róży nie muszę Ci, Panie Boże, przedstawiać, to Twoja stara kumpelka, to ona kazała mi do Ciebie napisać. Problem tylko w tym, że jestem jedynym, który nazywa ją ciocią Różą. Musisz więc postarać się zrozumieć, o kim mówię: ze wszystkich pań w różowych fartuchach, które przychodzą z zewnątrz, żeby spędzać czas z chorymi dziećmi, ona jest najstarsza.
Ile masz lat, ciociu Różo?

- Potrafisz zapamiętać trzynastocyfrową liczbę, Oskarku?

- Och! Chyba przesadzasz!

- Nie. Lepiej, żeby nie wiedziano tu, ile mam lat, bo wyrzucą mnie i więcej się nie zobaczymy.

- Dlaczego?

- Jestem tu nielegalnie. Jest pewna granica wieku, żeby być wolontariuszką. A ja ją dawno przekroczyłam.

- Jesteś przeterminowana?

- Tak.

- Jak jogurt?

- Ćśś!

- Dobrze! Nikomu nie powiem.

Była cholernie odważna, że wyznała mi swój sekret. Ale dobrze trafiła. Nie pisnę słowa, chociaż dziwię się, że przy tych wszystkich zmarszczkach, które jak promienie słońca okalają jej oczy, nikt się jeszcze nie domyślił.

Innym razem poznałem jej kolejny sekret i teraz już, Panie Boże, na pewno skojarzysz, o kogo chodzi.

Spacerowaliśmy po szpitalnym parku i nagle wdepnęła w kupę.

- Cholera!

- Ciociu, brzydko się wyrażasz!

- Odczep się, szczeniaku, mówię, jak mi się podoba.

- Och, ciociu Różo.

- I rusz tyłek. To jest, kurde, spacer, a nie wyścigi ślimaków.

Kiedy siedliśmy na ławce, żeby zjeść cukierka, spy-tałem:

- Dlaczego tak brzydko mówisz?

- Skrzywienie zawodowe, Oskarku. W moim zawodzie nie miałam żadnych szans, jeśli nie używałam mocnych słów.

- A jaki był twój zawód?

- Nie uwierzysz, jeśli ci powiem...

- Przysięgam ci, że uwierzę.

- Byłam zapaśniczką.

- Bujasz!

- Byłam zapaśniczką! Nazywano mnie Dusicielką z Langwedocji.

Od tej pory, kiedy dopada mnie chandra i kiedy jest pewna, że nikt nas nie może usłyszeć, ciocia Róża opowiada mi o swoich walkach: Dusicielka z Langwedocji przeciw Rzeźniczce z Limousin, o tym, jak przez dwadzieścia lat zmagała się z Diaboliką Sinclair, Holenderką, która miała piersi jak pociski, a przede wszystkim o spotkaniu w turnieju o puchar świata z Ullą Ullą, zwaną Suką z Hamburga, której nikomu nie udało się pobić, nawet Stalowym Udom, wielkiej mistrzyni cioci Róży z czasów, kiedy była zapaśniczką. Te wszystkie opowieści wprawiają mnie w rozmarzenie, wyobrażam sobie moją znajomą, drobną, trochę trzęsącą się staruszkę w różowym fartuchu na ringu, jak rozkłada na cztery łopatki olbrzymki w obcisłych trykotach. Wydaje mi się, że to ja. Staję się najsilniejszy. Mszczę się.

No więc, Panie Boże, jeżeli przy tych wskazówkach - ciocia Róża alias Dusicielka z Langwedocji - nie będziesz wiedział, kto to jest ciocia Róża, to lepiej przestań być Bogiem i idź na emeryturę. Myślę, że wyraziłem się jasno.

Wracam do swoich spraw.

Fragment pochodzi ze strony Wydawnictwa Znak