Witamy Cię na naszej stronie. Pragniemy by to miejsce stało się azylem dla osieroconych rodziców. Zależy nam aby tacy rodzice stracili owo nieznośne poczucie wyjątkowości, którego zapewne doświadczają w swoim środowisku, by mogli podzielić się swoim bólem, tęsknotą, trudem, drobnymi radościami, by mogli opowiedzieć o swoim dziecku. Pamiętaj, nie jesteś sam.

Kolejny Dzień Dziecka Utraconego. Dla niektórych będzie to następna rocznica, piąta, dziewiąta, piętnasta, a dla innych świeża (zbyt świeża) rana. Dzień Dziecka Utraconego to nie jest "Święto" jak niektórzy sugerują. To nie jest wyłączny dzień w którym wspominamy nasze dzieci. Nasze dzieci żyją w nas przez cały rok, całe lata i zawsze w każdej sekundzie życia mamy je w pamięci.

Jego pomysł narodził się z potrzeby mówienia światu o naszym bólu, a także z konieczności dokonania zmian w świecie, który ucieka od śmierci i od cierpienia, za wszelką cenę wmawiając ludziom, że "wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się". Nie. Nie będzie dobrze. Długo nie będzie dobrze, ale w końcu, wierzcie mi, uda się zagoić tą ranę, mimo, że na zawsze pozostanie RYSA na duszy. Trzymajmy się razem. 
 
Czekaliśmy na nią przeszło dwa lata,biegaliśmy od lekarza do lekarza bo nie wiedzieliśmy dlaczego nie mogę zajść w ciąże .Moja pani doktor nie wiedziała dlaczego tak się dzieje i odesłała nas do jednej z łódzkich klinik niepłodności.Tam badania za badaniami i w końcu pan doktor stwierdził że przeprowadzi nam inseminacje.Powiedziałam wtedy że jeszcze wstrzymamy się z tą decyzją dwa miesiące wyjedziemy na wakacje i odpoczniemy od tego wszystkiego.Miesiąc pózniej spózniała mi się miesiączka test kupiłam, ale i tak nie docierało do mnie że mogę być w ciąży.Pamiętam jak dziś kiedy go robiłam i kiedy zobaczyłam dwie upragnione kreski i jak trzęsły mi się ręce,i kiedy dzwoniłam do mojego narzeczonego aby mu powiedzieć że będziemy mieć dzidziusia.Od samego początku łatwo nie było bo nabawiłam się przeziębienia do mojego lekarza z kliniki nie było miejsca rzeby się dostać więc poszłam do mojej poprzedniej lekarki.Pani doktor potwierdziła ciąże i wypisała leki,położyła mnie na oddziale by zrobić badania.Po zrobieniu usg ciąża 4 tydzień,piękna kropeczka na monitorze ze szczęścia myślałam ze odfrunę,spadał progresteron tak więc dostałam luteine na podtrzymanie ciąży.Jednak pani doktor nie widziała konieczności leżenia więc chodziłam do pracy tylko oszczędzałam się.Czułam się dobrze pracowałam do 4 wsześnia 2009,nie wiem dlaczego nie pozwalałam nic kupować dla mojego skarba może coś podświadomie czułam.25.09 poszłam z narzeczonym na wyczekane usg,dzidziuś rozwijał się prawidłowo wszystko było w porządku ja nie chciałam wiedzieć co będzie ale moja druga połowa tak, pani doktor powiedziała mu na ucho jednak  nie umiał dotrzymać tajemnicy i się wygadała.Będziemy mieli córeczkę myśle że zawsze chciałam mieć córeczkę zastanawiałam się do kogo będzie podobna.1.10 poszłam na wizytę do pani doktor z wynikiem usg i badaniami moczu i krwi gdybym wtedy wiedziała,w moczu były liczne bakterie pani doktor stwierdziła że zaczyna się grzybica i przepisała leki.Wróciłam do domu i myślałam że ędzie wszystko dobrze,niestety 9.10.2009 zaczełam krwawić pojechałam do swojej lekarki na oddział która mnie uspokajała że na pewno wszystko jest w porządku kiedy mnie zbadała widziałam ze robi się blada,niestety nic już sie chyba nie da zrobić bo pęcherz płodowy pcha się do pochwy to co wtedy czułam to ból nie do opisania i rozpacz.Pani doktor kazała nam jechać do szpitala Matki Polki w łodzi a tam to już tylko nerwy i rozpacz.To w szpitalu zaczęłam czuć mocniejsze ruchy mojego maleństwa,trafiłam do szpitala w piątek pana profesora już nie było więc nikt nie umiał podjąć decyzji co dalej.Usłyszałam tylko szyjka macicy się skróciła i jest rozwarcie.Podawano mi kroplówki i leki ja leżałam płakałam i modliłam się że będzie dobrze.W niedzielę zwiezli mnie na porodówkę  tam to koszmar słyszeć rodzące kobiety i płacz ich dzieci,a ja leżałam ze świadomością ze moje dziecko może nigdy tak nie zapłacze.Pan profesor pojawił się w poniedziałek oznajmił że szwu nie da się na razie założyć na szyjkę bo są bakterie.Pomyślałam to już koniec mała ruszała się w brzuszku a ja wiedziałam już że lekarze nic nie zrobią,wiem tylko że przez 26 lat nie wylałam tyle łez co przez te parę dni.Do tego zaczęłam krwawić coraz mocniej bóli nie miałam.Moja kochana robiła fikołki,a ja czułam coraz większą złość i bezsilność na to wszystko.Miałam żal do mojej lekarki jak mogła mi to zrobić że nie powiedziała mi że szyjka się skraca przecież byłam u niej na wizycie 1.10 to już wtedy się działo tak powiedział mi lekarz w szpitalu i gdyby wtedy to zauważyła szew był by założony i moja córcia miała by większe szanse.Krwawiłam coraz bardziej lekarz po zbadaniu mnie stwierdził że to już jest koniec.Poprosił mnie o to bym zastanowiła się nad zakończeniem ciąży,ja nie mogłam w to uwierzyć czuje moją maleńką jak się rusza a oni karzą zakończyć moją ciąże.15.10 2009 roku lekarz stwierdził że już wdała się infekcja i jak nie zakończymy tej ciąży to mogę więcej nie mieć dzieci.Nie wiedziałam co mam zrobić poczekałam na moją mamę i narzeczonego poszli jeszcze raz do lekarza który powiedział ze już nic nie zrobią to już jest siła natury,i poprosił o podpisanie zgody na wywołanie porodu.Żal, ból i niesamowita rozpacz.Podpisałam to wstrętne oświadczenie.Podłączono mi kroplówkę na wywołanie porodu a ja przez łzy żegnałam się z moją maleńką wtedy też nadaliśmy jej imię Nadia.Pielęgniarki wiedziały że mają ją ochrzcić tego żądałam wcześniej.15.10 2009 r o 13:40 na świat przyszła Nadia miała 23 cm długości i warzyła 420 gram takie maleńkie cudeńko.Pielęgniarka zabrała ją gdzieś po 20 minutach przyszedł neonatolog który powiedzial że mała daje oznaki życia i zabiera ją do inkubatora by mogła odejść w ciszy i spokoju bo nic nie mogą zrobić bo to 21 tydzień.Mnie zabrali do innego pokoju na łyżeczkowanie.Kiedy się obudziłam i poszliśmy na oddział wcześniaczków pani doktor powiedziała że zgon nastąpił o 16:20 takie maleństwo było tak silne i żyła prawie trzy godziny,ja myślę że czekała abym się z nią pożegnała niestety nie zdążyłam,wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju że nie zdążyłam się porzegnać z moją kruszynką.Pózniej batalia z lekarzami bo mówili że to pózne poronienie,myśle że to ona dała mi siłe by walczyć o to że tak nie było.Jakie pózne poronienie moja maleńka żyła.lekarze dali spokój wpisali że to poród przedwczesny przysługiwało mi polowa urlopu macierzyńskiego i inne świadczenia z ubezpieczeń moich i mojego narzeczonego. Po wyjściu ze szpitala nie mogłam znalezć sobie miejsca ciągle płakałam ,załatwianie pogrzebu następny koszmar.Pochowaliśmy naszą córcię w dzięń moich 26 urodziń czyli 23.10 2009 roku.Bardzo ciężko piszę mi się o tym łzy same napływają do oczu.Nigdy nie pomślala bym że coś takiego mnie spotka że pochowam dziecko w moje własne urodziny,mam nadzieję że jeszcze kiedyś będę nogła się z nich cieszyć.A moja iskierka przyszła na świat i odeszła 15.10 2009 roku w DZIEŃ DZIECKA UTRACONEGO.                                         Sylwia mama aniołka Nadii 22tc.                                                                                                       (*)(*)(*)(*)